Rumunia i Węgry 1-20.VIII.2017
Po przeczytaniu wielu różnych relacji o rumuńskich psach (bardziej lub mniej przyjaznych), postanowiliśmy na własnej skórze przekonać się, jak z tymi czworogami jest naprawdę. Bo o tym że, Rumunia z dzikimi Karpatami jest ciekawa i piękna, wiedzieliśmy od dawna. Na wyjazd zaopatrzyliśmy się w „zestaw sylwestrowy” czyli w petardy różnego kalibru, jako „odstraszacza” na groźniejsze psy. Przez 2 tygodnie mieliśmy zamiar pochodzić po Karpatach Południowych, przejechać się słynną Trasą Tranfogaraską, oraz zobaczyć główne atrakcje Transylwanii i Wołoszczyzny z zamkami Drakuli na czele. W większości noclegi mieliśmy zabukowane na kwaterach, a 3 dni mieliśmy spędzić na campingu. W drodze z Polski do Rumunii, zamierzaliśmy zatrzymać się 3 dni na Węgrzech w Budapeszcie, a wracając do kraju, spędzić 2 noce nad Balatonem.
Dzień 1 Budapeszt 36°C
Po przejechaniu 900 km autostradami, kolejno: niemieckimi, czeskimi, słowackimi i węgierskimi, dotarliśmy do stolicy Węgier. Mimo godzin wieczornych, termometr w samochodzie pokazywał 38°C! Zatrzymaliśmy się na trzy noce w przyjemnym hostelu Hungaria, jego strona po polsku: http://hungariaguesthouse.com/polski.html. Za noc w pokoju dwuosobowym z łazienką, zapłaciliśmy 26 €, a za psa nie pobrano żadnej opłaty. W naszym pokoju – mimo otwartego na oścież okna – w nocy mogło być 30 °C (pokój był bez klimatyzacji). I Pagowi ciężko się spało, o czym świadczyło jego głośne dyszenie, dochodzące z łazienki, gdzie zwykle spał. Gorące, duszne, budapesztańskie noce, sen z powiek nam spędzały, ale z rekompensatą przychodził dzień, podczas którego zwiedzaliśmy to ciekawe miasto. Rano po śniadaniu – zapatrzeni w plan Budapesztu (dostępny w hostelu), w 10 min. doszliśmy do metra. Po kupieniu w automacie 3 biletów (1 przejazd – 350 forintów/osoba, pies) udaliśmy się do wagonu metra – linii M2, ale na przeszkodzie stanęły nam ruchome schody… . Przestraszony Pag obszczekał je, po czym za żadne smakołyki świata, nie chciał ruszyć dalej. Nie pozostało nam więc nic innego, jak wniesienie go na rękach na dół. Z tym wyzwaniem (30 kg) świetnie poradził sobie Krzysiek (90 kg). W końcu znaleźliśmy się w dość zatłoczonym wagonie, żeby po 15 min. nieco nerwowej podróży, znaleźć się w centrum Budapesztu. (Na górę, Pag musiał pokonać tylko „nieruchomy” chodnik). Po wymianie euro na forinty (w pierwszym napotkanym kantorze, po jakimś lichwiarskim kursie), zalaną słońcem ulicą Kossuth, doszliśmy do mostu nad Dunajem. Po przedostaniu się na drugą stronę Dunaju, zaczęliśmy wspinaczkę – na jedno z kilku wzgórz Budy – Wzgórze Gellerta. Tu się Pagowi podobało, bo szedł zacienionymi alejkami i miał dookoła mnóstwo drzew. Ze szczytu roztaczał się przepiękny widok na Dunaj i Budapeszt. Znajduje się tu ciekawa cytadela, zbudowana przez Habsburgów i górujący nad wzgórzem Pomnik Wolności. Było też mnóstwo turystów (dużo Polaków). Po zwiedzeniu Wzgórza Gellerta, przyszedł czas na przepiękny kompleks zabytków na Królewskim Wzgórzu. Dojście tam, zajęło nam – idąc spacerowym tempem – niecałą godzinę. Żeby nie męczyć zmęczonego upałem Paga, zwiedzaliśmy osobno. Gdy jedno z nas zwiedzało, drugie „piknikowało” z psem, na zacienionym trawniku pod średniowiecznymi murami. Majestatyczny Zamek Królewski, elegancki Pałac Prezydencki, Kościół Macieja z kolorowymi dachówkami, bajkowa Baszta Rybacka, zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Nic dziwnego, że Królewskie Wzgórze trafiło na listę UNESCO. Mogłabym spędzić tu pół dnia podziwiając piękną zabudowę, spacerując klimatycznymi, starymi uliczkami i popijając kawę w licznych kawiarenkach, ale czas nas trochę gonił. Potem – już razem – zeszliśmy do Dunaju, żeby przez Łańcuchowy Most przedostać się na drugą stronę rzeki czyli do Pesztu. Zabytkowy most oczywiście się nam spodobał, ale najlepiej efektowny jest chyba wieczorem, gdy jest oświetlony. Idąc wzdłuż Dunaju, Pag wymusił na nas kilka przerw, żeby po schodach zejść do brunatnej, zimnej wody, zamoczyć się a następnie wytarzać się w równie czystym piasku, jak woda w rzece. W drodze na wyspę Małgorzaty, oczywiście była obowiązkowa sesja zdjęciowa przy ogromnym Parlamencie. No i trafiliśmy na niezwykłe miejsce na Dunaju – budapesztański Central Park czyli Wyspę Małgorzaty. Zamknięta dla ruchu samochodowego wąska wyspa, jest idealnym miejscem, żeby uciec od zgiełku miasta i odpocząć w parku, niedaleko „tańczących” w rytm muzyki fontanny. Biega tu dziesiątki biegaczy, dla których przygotowano ponad pięciokilometrową ścieżką pokrytą – zdrowym dla stawów – tartanem! Ale czas było wracać, bo do metra mieliśmy spory kawałek. W podziemiach metra, miła pani bileterka widząc naszego psa, zdjęła sznurek zagradzający wejście na nieczynne schody ruchome, dzięki czemu Pag na własnych łapach mógł zejść, a właściwie zbiec w dół. Po dzisiejszym dniu wiemy już, że nasz pies schodów ruchomych, czynnych czy nie, raczej będzie unikał.
Dzień 2 Budapeszt 37 °C
Ponieważ, upał nie dawał za wygraną, postanowiliśmy spędzić ten dzień mniej intensywniej niż wczoraj. Zrobiliśmy sobie spacer do dużego, oddalonego o 2 km od hostelu, miejskiego parku – Varosliget. Spacerując szerokimi alejkami, doszliśmy do dość niezwykłego zamku. Zanim go obeszliśmy, rozłożyliśmy koc na trawie miedzy drzewami przy zamkowym stawie. Gdy jedno z nas zwiedzało, drugie zostawało na kocu, a Pag albo drzemał albo – idąc w ślady innych psów – pluskał w stawie. Podejrzewam, że gdyby woda była czystsza, to do psów dołączyliby ludzie, bo upał był nieziemski. Zamek Vajdahunyad z dość krótkim rodowodem (wybudowany w 1896 roku) ale swoim ogromem, nie odstaje od innych starych zamków. Jest on połączeniem 3 stylów architektonicznych: gotyku, baroku i renesansu oraz zestawieniem wielu znanych budowli znajdujących się na terenie ówczesnych Węgier. Ale najbardziej efektowna jest ta „starsza” część zamku, wzorowana na siedmiogrodzkim zamku Hunedoara (następnego dnia mieliśmy go zwiedzić). Oglądania i fotografowania zamku nie było końca: a to od strony fosy czy kamiennego mostu, innym razem od strony kaplicy czy murów. Przez bramę mostową przeszliśmy do innej części parku, skąd miałam 5 min. do największego i najważniejszego budapesztańskiego placu – Placu Bohaterów. Wysoką kolumnę z posągiem archanioła Gabriela, oraz stojące po jej dwóch stronach półkoliste kolumnady z rzeźbami bohaterów węgierskich, dość szybko sfotografowałam, bo na pustym placu czułam się na jak na rozgrzanej do czerwoności patelni. Po powrocie pod zamek, gdy głód zaczął nam doskwierać, poszliśmy na obiad do restauracji oddalonej 5 min. spacerem od parku. Krzysiek zamówił gulasz węgierski – w wersji light czyli bez ostrej papryki a ja naleśniki z serem. Pagowi musiała wystarczyć miska z wodą, którą kelnerka przyniosła, jak tylko usiedliśmy przy stoliku. (Smaczny obiad wyniósł nas 4500 forintów). Byliśmy nieco zaskoczeni, że w restauracji jak i pobliskich pubach „pod chmurką”, nie obowiązuje zakaz palenia.
Dzień 3 RUMUNIA
Pożegnawszy się z Budapesztem, ruszyliśmy autostradą (M5) do kraju Drakuli. Przed nami było do przejechania ponad 600 km, w większości rumuńskimi drogami. Ale najpierw musieliśmy zatrzymać się na granicy węgiersko – rumuńskiej (Rumunia nie jest w strefie Schengen). W kolejce do bramek, gdzie odbywała się odprawa paszportowa, czekał sznur samochodów. Po 25 minutach byliśmy już po odprawie, celnik rzucił tylko okiem na nasze dowody (paszportu Paga nie chciał) i byliśmy już w Rumunii. Mknęliśmy przez świetną autostradą A1, mijając malownicze pola kukurydzy i słoneczników, aż zjechaliśmy do stacji benzynowej. Tu spotkała nas pierwsza, rumuńska niespodzianka: bo skromny barak z dwoma dystrybutorami (sieć MEL), bardziej pasował do jakiejś lokalnej, mało ruchliwej drogi niż do nowoczesnej autostrady. Ponieważ liczba samochodów z przeróżnych krajów była duża, to przyszło nam czekać 30 min. w kolejce. Zjechawszy na parking za stacją, w poszukiwaniu toalety, znalazłam … toi-toje. Najważniejsze, że WC było, a w klimatyzowanym sklepie można było płacić kartą, a przed sklepem stała świetnie wyposażona lodówka z napojami. (Później mieliśmy się przekonać, że przy autostradach są też stacje benzynowe w niczym nie ustępujące od naszych). Po przejechaniu 150 km autostradą, czekał nas 100-kilometrowy, dość górzysty odcinek głównej drogi nr. 68A (E673). Ta droga – jak się miało później okazać i wszystkie inne w Rumunii – nie miała pobocza. (Trwa budowa autostrady równoległej do niej). W pobliżu miasta Deva zjechaliśmy z drogi, żeby zwiedzić przepiękny, średniowieczny zamek Hunedoara. Choć okolica zeszpecona jest przemysłowymi, zdewastowanymi obiektami przemysłowymi, zamek jest przepiękny i w pełni zasługuje na miano najładniejszego w całej Transylwanii. Auto zostawiliśmy na płatnym parkingu pod zamkiem i brukowaną ulicą doszliśmy pod bajkowy zamek. Z biletem w ręku za 30 lei, Krzysiek pierwszy zmierzył się z zamkiem. Ja z Pagiem odpoczywałam w cieniu wielkiego dębu, mając na przeciw, zamek z licznymi wieżami i wieżyczkami. Od początku, czyli XIV w. Hunedoara była siedzibą potężnego węgierskiego rodu Huniady (najznakomitszy jej przedstawiciel – Macieja Korwin został królem Węgier), przez nią jak i następne rody, Hunedoara była wielokrotnie przebudowywana i powiększana, a obecny kształt robi duże wrażenie. Na zamek prowadzi długi, przerzucony nad rzeką, drewniany most, następnie przez bramę w wieży, wchodzi się na dziedziniec. Najciekawsza z wież pięcio-kondygnacyjna wieża Neboisa („nie bój się”), jest wysunięta poza obwód zamku i połączona z nim długim arkadowym krużgankiem. Na niektóre wieże warto wspiąć się po drewnianych schodach, żeby spojrzeć z ciekawej perspektywy na zewnętrzną część zamku. Mimo dość skromnego wyposażenia, warto zwiedzić wnętrza zamku, pospacerować licznymi korytarzami, zwiedzić gotycką Salę Rycerską z pięknym sklepieniem i zamkową cerkiew Św. Mikołaja. Na zwiedzanie zamku przeznaczyć trzeba co najmniej godzinę, my niestety tyle czasu nie mieliśmy, bo przed nami był jeszcze spory kawałek do przejechania. Po półtorej godziny jazdy (najpierw autostradą A1, a potem drogą główną E68) dojechaliśmy do miasteczka Cârta (40 km od Sibiu) na holenderski camping De Oude Wilg. Spory, położony w starym sadzie, z rzeką i polem na tyłach, do tego dość tani (noc 12 €/my,namiot,auto,pies). Miał wszystko co jest potrzebne na campingu, zwłaszcza świetnie wyposażoną kuchnię. Strona camingu http://www.eurocampings.pl/rumunia/carta/kemping-de-oude-wilg-117110/. https://www.eurocampings.pl/rumunia/carta/kemping-de-oude-wilg-117110/. Wieczorem zrobiliśmy sobie spacer do ciekawych ruin średniowiecznego monastyru. Cârta okazała się niedużym ale ładnym miasteczkiem.
Dzień 4 Cabana Barcaciu 1550 m n.p.m
W końcu przyszedł dzień, w którym mieliśmy wyruszyć w Góry Fogaraskie! Jest to najwyższe pasmo w Karpatach Południowych, jak i całej Rumunii. Ale najpierw czekała nas 40-minutowa przejażdzka samochodem. Przez miasteczko Avrig, dojechaliśmy do schroniska (rum. cabana) Poiana Neamtului, do którego ostatnie kilometry musieliśmy pokonać gruntową drogą (wcześniej jechaliśmy asfaltową drogą). Położona na wysokości 706 m n.p.m. cabana, z zamkniętym parkingiem przypominała hotel górski niż schronisko. Mimo wczesnej pory, na leśnym parkingu jak i przy drodze, stało już sporo aut. Wypatrzyliśmy wolne miejsce między samochodami i ruszyliśmy na szlak. W Rumunii do oznaczenia szlaków używa się 3 kolorów: czerwonego, niebieskiego i żółtego. Oraz 4 symboli: pionowego paska (między białymi paskami), równoramienny krzyżyk na białym polu, koło i trójkąt. Nas miał prowadzić szlak z czerwonym krzyżykiem (oznaczenia szlaków dojściowych do głównej grani). Według drogowskazu droga do – cabany Barcaciu, miała nam zająć 2 godz. i 20 min. Ten szlak, jak i następne którymi później chodziliśmy, były bardzo dobrze oznaczone. Napotkani na szlaku turyści, przyjaźnie reagowali na Paga i czasami zamieniali z nami parę słów – jeśli znali angielski. Ale początku było mocno pod górę, najpierw drogą z koleinami, a potem ścieżką przez zalesiony grzbiet. Powyżej 1200 m n.p.m. odsłoniły się przed nami wysokie, trawiaste szczyty, przypominające trochę nasze Tatry Zachodnie. A potem, ścieżką skąpaną w słońcu, doszliśmy do położonej na 1550 m n.p.m polany, gdzie stało drewniane, nieduże schronisko Barcaciu. Na spotkanie wybiegła nam „schroniskowa” spora suczka, machając ogonem obwąchała nas i Paga, po czym oddaliła się. Szybko jednak wróciła z dwoma swoimi koleżankami. Robiło się nerwowo bo, suczki (broniąc swego terytorium, wyczuły w Pagu wroga) zaczęły warczeć i nas osaczać, aż w końcu największa z nich ugryzła Paga. Krzysiek musiał się mocno nakrzyczeć i nagestykulować, żeby je przegonić. (Były nieprzyjazne tylko dla naszego psa). Na szczęście rana okazała się niegroźna, ale o wspólnym siedzeniu przy schronisku musieliśmy zapomnieć. Gdy Krzysiek z Pagiem odpoczywali na ławce kilkanaście metrów za schroniskiem, ja próbowałam zamówić coś do jedzenia w schroniskowym barze, obsługiwanym przez starszą parę, będącą również gospodarzem obiektu. Ponieważ manu było w języku rumuńskim, a małżeństwo nie mówiło po angielsku, z pomocą przyszła mi para przemiłych, mówiących po angielsku Rumunów, jedzących przy stole na zewnątrz. Namówili mnie na tradycyjne rumuńskie danie – mamałygę. Mamałyga czyli placek z kaszy kukurydzianej, okraszony tłustą śmietaną i ostrą bryndzą, smakował wybornie! (10 lei). Podana na wielkim talerzu, okazała się na tyle syta, że jedną porcją najedliśmy się obydwoje. Do tego wypiliśmy kufel orzeźwiającego „suropu” czyli wody zmieszanej z syropem zrobionym z pędów sosny (5 lei). (Po zjedzeniu zmieniłam Krzyśka przy Pagu). Powrót na dół do samochodu, był tym sam szlakiem. Zanim dojechaliśmy do Carty, w miasteczku Avrig, zrobiliśmy zakupy w Lidlu a na ryneczku kupiliśmy soczystego i słodkiego arbuza (4 kg- 5 lei).
Dzień 5 Droga Transfogaraska/Valea Doamnei/Bâlea Lac
Dzień pełen niespodzianek. Zaczęliśmy od przejechania się samochodem słynną Drogą Tranfogaraską. Przez wielu znawców tematu, uważaną za najpiękniejszą górską drogę w Europie. Zbudowana w latach 70-tych szosa, przecina Góry Fogaraskie z północy na południe, żeby w najwyższym punkcie przy jeziorze Bâlea Lac osiągnąć wysokość 2037 m n.p.m. Widoki z pełnej wiraży i nawracających serpentyn drogi, zapierają dech w piersiach, a jazda nią to emocjonująca przygoda. Droga liczy 92 km, a przejażdżkę nią rozbiliśmy na 2 etapy. Dziś mieliśmy poznać jej północy odcinek, liczący 35 km, zaczynający się od naszej miejscowości z campingiem – Cârta. Początek był dość monotonny, dopiero po 20 km zaczęliśmy się stopniowo wspinać do góry i wtedy zaczęły odsłaniać się widoki. Zatrzymaliśmy się na wysokości 1240 m n.p.m., gdzie znajdowało się schronisko (bardziej hotel górski) Bâlea Cascada. Trafiliśmy tu akurat w niedzielę, gdzie było mnóstwo ludzi, a znalezienie wolnego miejsca na dużym parkingu graniczyło z cudem. Na szczęście przy drodze, wypatrzyliśmy wolne miejsce na zaparkowanie samochodu. Większość ludzi robi sobie z Bâlea Cascada krótką wycieczkę do wodospadu Bâlea Cascada (30 min) lub wjeżdża kolejką linową na wysokość 2037 m n.p.m. nad jezioro Bâlea Lac. Szybko opuściliśmy zatłoczone miejsce i szlakiem – oznaczonym czerwonym krzyżykiem, ruszyliśmy do góry. Według drogowskazu szlak przez dolinę Valea Doamnei i przełęcz Saua Doamneina, do Balea Lac, miał zająć nam 4 – 4,5 godziny. Żeby przedostać się do doliny Doamnei, musieliśmy stromą ścieżką w lesie, przeciąć w poprzek grzbiet górski. Szlak był dobrze oznaczony, a ścieżka momentami schodziła do wartkiego strumienia, w którym mogliśmy się nieco ochłodzić, bo było bardzo gorąco. Powyżej 1500 m, las się stopniowo przerzedzał, ustępując miejsca trawiastym łąkom. Wraz ze wzrostem wysokości robiło się stromiej, a dolina robiła się coraz szersza, wciśnięta między dwa łańcuchy dwutysięczników, a od południa zamknięta głównym grzbietem Gór Fogaraskich. Po drodze mijaliśmy pojedyncze owce pasące się w pobliżu pasterskiej zagrody, świnie kąpiące się w potoku, osiołki nad polodowcowymi jeziorkami. Tuż przed wejściem, na przełęcz Saua Doamnei spotkaliśmy przy szlaku, stado owiec z pasterzem i kilkoma niedużymi psami. Pasterz widząc naszego psa, przywołał swoje czworonogi do siebie, a my z Pagiem na smyczy (biegał do tej pory luzem), ominęliśmy stado dużym łukiem. A na przełęczy Saua Doamneina 2100 m n.p.m., gdzie krzyżowały się szlaki i spotkaliśmy sporo „plecakowców”, zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę. Przepiękne widoki podziwialiśmy w towarzystwie Polaka, który dołączył do nas na przełęczy. Przed sobą mieliśmy panoramę na Valea Doamnei a od wschodniej strony – na jezioro Bâlea Lac, wciśnięte między skaliste góry i duży parking samochodowy. Na najwyższym punkcie Drogi Tranfogaraskiej w sezonie – a zwłaszcza w niedzielę, przeważają „zmotoryzowane”, piknikujące rodziny rumuńskie. I z myślą o nich, przy drodze przed wjazdem do tunelu, czeka wiele „atrakcji” w postaci kramików z różnymi spożywczymi specjałami i pamiątkami. Komercja w tym pięknym miejscu, bije mocno w oczy, i trudno tu o ciche miejsce. Gdy zaczęliśmy schodzić na dół w stronę jeziora (zajęło nam to 30 min.) deszcz wisiał w powietrzu. Na dole, ulewa rozpętała się na dobre, a my schroniliśmy się pod daszkiem, zamkniętego budynku rumuńskiego – odpowiednika naszego GOPR-u – Salvamontu. Mieliśmy to szczęście, że po kilkunastu minutach, przyszli ratownicy i zapraszając na herbatę, wpuścili nas do środka. Gościnni ratownicy zaserwowali nam, poza gorącą herbatą z cytryną, prawdziwe historie o groźnych psach w górach, gotowych rozerwać na strzępy inne psy. (Wtedy po raz pierwszy zwątpiłam czy zabranie Paga do Rumunii było dobrym pomysłem). Po pół godzinie, gdy trochę się przejaśniło a deszcz zelżał, zaczęliśmy schodzić mokrą, zakorkowaną Drogą Tranfogaraską. (To był najkrótszy i najbezpieczniejszy wariant). A ponieważ perspektywa 3-godzinnego schodzenia do Bâlea Cascada do auta, była mało zachęcająca, postanowiliśmy zbiec na dół, skracając czas do 1,5 godziny. Gdy zmęczeni dotarliśmy do auta, przestało padać i wyszło słońce.
Dzień 6 Sighisoara/Rupea/Brasov (Braszów)
Przyszedł czas na pożegnanie się z Cârtą i z komfortowym campingiem, żeby udać się do środkowej Transylwanii. Był to pierwszy pochmurny dzień naszej węgiersko-rumuńskiej wyprawy (jeden z nielicznych jak się miało później okazać). Pierwszym z ciekawych miejsc, które mieliśmy zobaczyć tego dnia, była 40-tysięczna Sighisuara. 2-godzinna podróż drogą nr. 105 i 106 nie była może za szybka, ale za to ciekawa krajobrazowo. Asfalt na drodze przypominał trochę ser szwajcarski, ale wolna jazda sprzyjała podziwianiu malowniczych wzgórz, z pasącymi się stadami: owiec, krów, koni i kóz. W Sighisuarze zatrzymaliśmy się na ulicy u podnóża Wzgórza Zamkowego (425 m n.p.m.), otoczonego starymi murami, w obrębie których skupia się większość zabytków miasta. Średniowieczna Starówka wpisaną jest na listę UNESCO i nie bez powodu uchodzi za Perłę Transylwanii. Najpierw długimi schodami, przez jedną z licznych bram w murach – weszliśmy do starego miasta. Dalej, idąc wąską uliczką doszliśmy do podnóża zabytkowych, zadaszonych Szkolnych Schodów wybudowanych w 1642! Krzysiek po pokonaniu 176 stopni, zwiedzał najwyższą część wzgórza z luterańskim, gotyckim kościołem „Na Wzgórzu” (zdobienia ścienne w nim wykonywał syn Witta Stwosza – Jan) i ewangelickim, starym cmentarzem. A ja z Pagiem spacerowałam po brukowanych uliczkach, nie mogąc się napatrzeć na kolorowe, wysokie kamienice, z których każda wyglądała inaczej. Potem już wspólnie oglądaliśmy symbol Sighisuary czyli Zegarową Wieżę, jedną – z 9 – do dziś zachowanych wież. Wybudowana w XIV w. nad główną bramą strzegącą dostępu do miasta, przez 200 lat pełniła rolę ratusza. A współczesny ratusz stoi obok, a z zielonego skwerku – znajduje się przed – roztacza się rozległa panorama na miasto w dole. Obok ratusza znajduje się halowy, kościół klasztorny, który stoi do dziś, opierając się różnym kataklizmom, które go często nawiedzały. w drodze na Plac Cytadeli, obejrzeliśmy dom Drakuli (Casa Drakuli) w którym mieszkał słynny Wład Palownik znany bardziej jako Drakula (pierwowzór Drakuli w powieści Brama Stokera). Dziś na parterze tej XIV-wiecznej kamienicy w kolorze ochry, mieści się restauracja a na piętrze znajduje się Muzeum Broni. Na wielkim Placu Cytadeli, zrobiliśmy sobie przerwę na południową kawę. Siedząc przy jednym z wielu kawiarnianych stolików – w cieniu rozłożystego drzew, mogliśmy na spokojnie przypatrzeć się otaczającym plac, odrestaurowanym kamienicą. Naszą uwagę przykuł narożny dom „Pod Jeleniem” z porożem jelenia, do którego domalowano na dwóch ścianach, resztę zwierzęcia. Zanim wróciliśmy do auta, pospacerowaliśmy wzdłuż starych murów, a przy rzymskokatolickim kościele, parze młodej robiącej sobie sesję zdjęciową, „pożyczyliśmy” – na ich prośbę – Paga. W drodze do Brasova (45 km), zatrzymaliśmy się pod ciekawym obiektem – Rupea. Jest to – jeden z wielu w Rumunii – zamków chłopskich. Stanowił on własność miejscowej ludności i służył jej za schronienie w czasie najazdów wroga (głównie ze strony Turków). Obecny kształt po licznych przebudowach, zamek uzyskał w XII w. a po najeździe tureckim w XV w. nastąpił kres jego świetności. Wewnątrz świetnie zachowanych, grubych murów z kilkoma narożnymi wieżami, zachowały się pozostałości „miasteczka”. Są to mniej lub bardziej kompletne budynki mieszkalne i użyteczności publicznej, zachowane w górnej i dolnej części twierdzy. Z najwyższego punktu zamku, gdzie budynki są częściowo wkomponowane w skałę, rozciąga się rozległy widok na miasto i ładne okolice. Zamki chłopskie w Polsce nie występują i dlatego spacer wewnątrz starych murów Rupea jest niezapomnianą lekcją „żywej” historii, którą poznajemy w towarzystwie nielicznych turystów. Z Rupei pojechaliśmy do Brasova. Nasza kwatera mieściła się zaledwie 15 min. od słynnego rynku. Musieliśmy wspiąć się autem na stromą górę, skąd roztaczał się ładny widok na stare miasto w dole i górę Tamp z wielkim napisem „BRASOV”. Wieczór spędziliśmy spacerując po klimatycznym, starym mieście. Zaczęliśmy od obejrzenia z zewnątrz, największej atrakcji miasta – gotyckiego Czarnego Kościoła. Ogromny rynek, z barokowym ratuszem, z mnóstwem kawiarnianych i restauracyjnych stolików, pubów, stanowi serce miasta i jest tłumnie odwiedzane przez turystów. Właśnie w pobliżu rynku, kupiliśmy i zjedliśmy popularny rumuński, słodki przysmak kurtos kalacs, wydając 10 lei dostaliśmy do ręki, coś na kształt ciepłego kołacza. (To rodzaj ciastka pieczonego na drewnianych wałkach, które po upieczeniu posypuje się cukrem, orzechami lub cynamonem). Spacerem wzdłuż starych murów zakończyliśmy – zauroczeni starym miastem, wieczór.
Dzień 7 Brasov/Rasnov/Cǎmpulung
Zasypiając na kwaterze, w głowie miałam jedną myśl: wrócę kiedyś do Brasova, tylko na dłużej. My mamy magiczny Kraków, a Rumuni otoczony górami Brasov z pięknym rynkiem i starówką. Żeby zobaczyć miasto z lotu ptaka, postanowiliśmy zdobyć – popularną, liczącą 950 m n.p.m. górę Tampa. Po drodze zaopatrzyliśmy się w cukierni ( 4 lei/1 szt.) w pyszne rumuńskie „drożdżówki” czyli langoše z bryndzą oraz marmoladą. Wjechanie na górę, wagonikiem kolejki terenowej nie wchodziło w grę, więc urządziliśmy sobie godzinny – dość wymagający – spacer. Prowadził on najpierw schodami, a potem szerokimi alejkami i ścieżkami, a po drodze mijaliśmy licznych turystów – w tym z Polski. A na górze, z punktu widokowego, usytuowanego obok napisu „BRASOV”, mogliśmy podziwiać piękną panoramę miasta. Zejście było już szybsze i krótsze, innym szlakiem. Po powrocie do Brasova, był jeszcze godzinny spacer po starym mieście, podczas którego dość przypadkowo, odkryliśmy najwęższą ulicę świata, po czym wróciliśmy do kwatery. Tego dnia mieliśmy zamiar ruszyć na południe Rumunii, do kolejnej kwatery, w miejscowości Cǎmpulung. Pag jakoś nie mógł rozstać się z przytulnym (i chłodnym) apartamentem, a na znak protestu, położył się w cieniu i za żadne skarby nie chciał się ruszyć, więc został przez Krzyśka siłą zaniesiony do samochodu. Po jakiś 20 min. jazdy górzystą, krętą drogą, znaleźliśmy się pod kolejnym chłopskim zamkiem, będącym własnością okolicznych mieszkańców – Rasnov. Ten zamek – w przeciwieństwie do Rupea, był już oblegany przez turystów, i zrobienie „nieludzkiego” zdjęcia było wielkim wyzwaniem. Po kupieniu biletu wstępu (12 lei) przekroczyliśmy bramę i znaleźliśmy się wewnątrz murów, mając widok na górną część zamku z kolejnym pierścieniem murów. Rasnov powstał na podwalinach zamku krzyżackiego w XIII w. a w ciągu swojej długiej i burzliwej historii przeżył wiele oblężeń, ale został zdobyty dopiero w 1612 r. (mieszkańcy się poddali z powodu braku wody pitnej ). Przez kolejne dwa wieki zamek podupadał w ruinę, do czego przyczyniły się liczne pożary oraz trzęsienie ziemi. Dopiero w XIX w. Rasnov został odbudowany przez prywatnego inwestora i dziś prezentuje się okazale. Dziś w murach ogromnej twierdzy, można znaleźć świetnie zachowane „miasteczko”, z kościołem, kamiennymi domkami i budynkami gospodarczymi, z zielonym skwerkiem z ławkami i głęboką studnią, ze straganami z pamiątkami. W najwyższym punkcie, znajduje się punkt widokowy na okolicę, ale zanim się tu wdrapaliśmy, musieliśmy pokonać dość śliskie, „schodzone” kamienie. Widok na okolicę był dość ciekawy: z jednej strony roztaczały się przed nami zalesione góry, a z drugiej mieliśmy przed sobą wielką równinę z miasteczkiem. Po wyjściu z zamku, idąc za przykładem rodzin z dziećmi, wsiedliśmy w wagonik kolejki ciągnącej przez wielki traktor (5 lei/osoba) i zostaliśmy podwiezieni do wielkiego parkingu, gdzie stał nasz samochód. (W końcu nie zawsze musi być ambitnie). Po ponad dwóch godzinach jazdy, krętą ale bardzo malowniczą drogą, dojechaliśmy do przemysłowego, niezbyt ładnego miasta Cǎmpulung. Droga ( ) liczyła tylko 70 km, ale podróż zajęła nam ponad 1,30 godz., za sprawą licznych wiraży, podjazdów i braku pobocza. Nasz pensjonat Ursula znajdował się 10 min jazdy autem od miasta, na głębokiej prowincji.
Dzień 8 Cǎmpulung
Tego dnia był tylko rekonesans okolicy i zakupy w supermarkecie Kaufland w pobliskim Cǎmpulung. Po intensywnych ostatnich dniach, zasłużyliśmy na błogie lenistwo.
Dzień 9 Lezer Pǎpuşa
Po dniu regeneracji, przyszedł czas na wycieczkę w góry. Tym razem wybraliśmy pasmo górskie – Lezer Pǎpuşa, przypominające trochę nasze Bieszczady z długimi grzbietami porośniętymi trawą, tylko sporo wyższe. Najwyższy szczyt Vârful Roşu nieco wyższy od naszych Rysów – 2469 m n.p.m. Po 20 km jazdy, po minięciu tamy na sztucznym jeziorze Rausor, dojechaliśmy do schroniska Voina na wysokość 950 m. Tu asfaltowa droga przechodziła w gruntową, wijącą się wzdłuż potoku. Spore schronisko przypominające trochę hotel górski, ze stolikami na zewnątrz i ze sporym parkingiem, nie mogło narzekać na brak – w większości – zmotoryzowanych turystów. Po zaparkowaniu samochodu, ruszyliśmy nad strumień, żeby ochłodzić Paga. Jak zwykle skończyło się na bieganiu za kamieniem i zanurzeniu się do brzucha w zimnej wodzie. Dalej, szlakiem oznaczonym niebieskim paskiem, ruszyliśmy w górę Doliny Cuca, wzdłuż wartkiego potoku, co bardzo cieszyło naszego psa. Ta łatwa część szlaku zajęła nam godzinę i kończyła się przy zamkniętym, niedużym schronisku Cuca na wysokości 1175 m n.p.m. Cisza i brak ludzi przy cabanie, trochę nas zaskoczyła, w końcu to był szczyt sezonu! W oczy rzucały się przyczepione w kilku miejscach duże kartki z czerwonym napisem w języku rumuńskim: „atentie ursi!”. Pozbawieni wtedy dostępu do netu, nie mieliśmy najmniejszego pojęcia co napis oznacza. (Może i tak było lepiej, bo gdybym wiedziała, że ostrzegano przed misiami – dosłowne tłumaczenie: „uwaga niedźwiedzie” – to nie wiem, czy poszłabym dalej …). A dalej była już wspinaczka stromym zboczem, najpierw lasem, który powyżej 1600 m zaczął się stopniowo przerzedzać ustępując miejsca trawiastym łąkom. I właśnie podchodząc na trawiastą przełęcz Saua Gradisteanu na 1975 m n.p.m., naszym oczom ukazał się przepiękny widok wysokogórskich połonin, z górującym w tle szczytem Papusa.
Byliśmy sami a daleko w tle – niczym białe robaczki – wypatrzyliśmy, pasące się stado owiec z pasterzami. A przy szlaku stał pasterski domek z zagrodą dla owiec. A dalej też było pięknie i dość łatwo, bo szlak (czerwony pasek) prowadził gruntową drogą, która łukiem omijała szczyt Goinatul Mole. Zrezygnowaliśmy z wejścia na szczyt, bo słońce zaczynało trochę doskwierać Pagowi i chcieliśmy mu zaoszczędzić kolejnej wspinaczki i to w słońcu. Idąc długim, porośniętym trawą grzbietem, mogliśmy podziwiać wapienne góry Piatra Craiului, które wyłaniały się zza sąsiedniej, długiej grani, od której oddzielała nas zielona dolina. Po jakiejś godzinie doszliśmy do ruin schronu, z tego miejsca mogliśmy z góry popatrzeć na jezioro Rausor, po czym zaczęliśmy zejście w dół do schroniska Voina, wg. drogowskazów miało nam to zająć 1,5 godz. (szlak oznaczony czerwonym paskiem). Zaraz na początku schodzenia, zrobiło się trochę nerwowo, bo przy pasterskich zagrodach wypatrzyliśmy 2 dość spore psy. Jeden z nich został przy pasterzu, a drugi bacznie nam się przyglądał z kilkunastu metrów, ale po naszych okrzykach stracił ochotę na bliższe poznanie z nami. W niecałe 2 godziny, stromym szlakiem zeszliśmy do samochodu. Rozległe widoki z połoninami Lezer Pǎpuşa, absolutna cisza, zróżnicowane pasma górskie wokół, na długo pozostaną w mojej pamięci.
Dzień 10 Bran
Tego dnia zamierzaliśmy zwiedzić słynny zamek Bran, uchodzący za symbol Transylwanii jak i całej Rumunii. Reklamowany jako siedziba sławnego Drakuli (hospodara Włada Palownika), co roku przyciąga tysiące turystów. Spodziewaliśmy się komercji, ale to co zobaczyliśmy przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Po przejechaniu 55 km, auto zostawiliśmy 1,5 km przed zamkiem na bezpłatnym parkingu, przy głównej drodze. Co było świetnym pomysłem, bo im bliżej zamku, tym robiło się coraz ciaśniej, bo przybywało ludzi i samochodów. Żeby dotrzeć do kasy, w celu kupienia biletów na zamek, musieliśmy przedzierać się przez tłumy turystów, między straganami, które uginały się od przeróżnych pamiątek z podobizną Drakuli. Ale najgorsze było dopiero przed nami: chcąc kupić bilety musieliśmy odstać 30 min. w dłuuugiej, międzynarodowej kolejce! (Drakula ma fanów pod każdą szerokością geograficzną). Cena biletu wynosiła 40 lei i tylko małe psy, które mieściły się na rękach właścicieli – mogły „zwiedzać” zamek. Gdy Krzysiek zwiedzał siedzibę Drakuli, ja z Pagiem odpoczywałam w cieniu drzew w zamkowym parku. Po godzinie, była zmiana. Sam zamek pamiętający czasy średniowiecza, dumnie stojący na skale, z basztami i małym dziedzińcem, nie mógł nie zrobić wrażenia. Tylko zwiedzanie go z „morzem” głośnych turystów, robiących co chwila zdjęcia swoimi komórki, z zatorami na wąskich schodach i korytarzach, odbierał całą przyjemność zwiedzania. W sumie po 3 godzinach, bez żalu opuściliśmy zamek,po drodze nabywając dwa magnezy i kubek z podobizną mrocznego księcia. Przy samym aucie, od miejscowego rolnika na „mini ryneczku” kupiliśmy za 7,5 lei 7,5 kilogramowego świeżego arbuza, był na tyle soczysty i pyszny, że daliśmy radę zjeść go całego na kolację. Rumuńskie arbuzy nie mają sobie równych, nigdzie.
Dzień 11 Dolina Cuca
30-stopniowy upał oraz bezchmurne niebo, zachęcił nas, do spędzenia dnia w cieniu drzew nad rzeką. Na miejsce piknikowania wybraliśmy znaną już dolinę Cuca. Po zakupach w Lidlu, niekonieczne zdrowych artykułów spożywczych, ruszyliśmy nad sztuczne jezioro Rausol. Zatrzymaliśmy się przed tamą, gdzie na niewielkim „dzikim” parkingu, został samochód. Po przejściu na drugą stronę zapory, zrobiliśmy sobie niedługi spacer drogą, wokół jeziora. Do samego jeziora nie udało nam się zejść, bo nie byliśmy w stanie pokonać wysokiej, zalesionej skarpy. Po krótkiej wycieczce, wróciliśmy do auta i ruszyliśmy dalej. Nie sądziliśmy, że na pomysł piknikowania nad rzeczką, wpadną też zmotoryzowane i rumuńskie rodziny (była sobota…). Jadąc za zapachem grilla unoszącego się znad rzeki, szukaliśmy jakiegoś wolnego miejsca na trawie nad strumieniem. Trochę to trwało, dopiero kilometr za cabaną Voina, znaleźliśmy nieco miejsca na zacienioneją polance tuż przy strumieniu. (Ponieważ dolina Cuca nie leży w granicach parku narodowego, nie było zakazu poruszania się samochodem). Naszą sielankę nieco psuła, głośna muzyka dochodząca z samochodu 4-osobowej rodziny, piknikującej niedaleko nas. Ale głośne disco nie przeszkadzało Pagowi w zabawie z piłką nad wodą, a gdy do zabawy dołączyły dzieci sąsiadów, wesołym harcom nie było końca. No i tak, zaczęła się nawiązywać przyjaźń rumuńsko-polska. Rodziła się ona w pewnych bólach bo my nie znaliśmy rumuńskiego, a Rumuni angielskiego, ale język migowy oraz znajomość kluczowych słów w języku niemieckim, przyszedł z pomocą. Zostaliśmy poczęstowani butelką zimnego rumuńskiego piwa (wypiłam je sama bo nie byłam kierowcą) i grillowanym, smacznym szaszłykiem, i to w takiej ilości, że i Pag się załapał. I jak tu nie lubić Rumunów … .
Dzień 12 Corbeni/Poienari
Nastąpiła zmiana miejsca i kwatery, przesunęliśmy się bardziej na zachód Wołoszczyzny. Po 2 godzinach jazdy, dojechaliśmy do niewielkiego miasteczka przy Trasie Transfogaraskiej – Corbeni. „Christina” okazała się przytulnym, wygodnym pensjonatem, z przemiłą i gościnną gospodynią, z wielką, świetnie wyposażoną kuchnią. Otoczona była sporym, terenem zielonym z czymś w rodzaju altany. Jeszcze tego samego dnia podjechaliśmy autem w górę doliny rzeki Ardżesz (Arges) (10 min.). Z zamiarem zdobycia, górującego nad okolicą zamku Drakuli – Poienari, a właściwie tego co z niego zostało czyli nieźle zachowanych fragmentów murów i wież. Turystów było sporo, podobnie jak i ich samochodów, zaparkowanych wzdłuż ulicy. Jednak, żeby zobaczyć z bliska ruiny, zbudowanych na skalistym szczycie, musieliśmy 1440 schodów . Byliśmy trochę zaskoczeni, że bilety wstępu, kupiliśmy prawie u szczytu schodów – pod murami fortecy. Spacerując wewnątrz średniowiecznych murów, z każdej strony mogliśmy podziwiać daleko w dole, porywający widok na wąwóz, rzekę i wijącą się – niczym wstążka – Trasę Transfogaraską z wiaduktami. Przepięknie położony zamek Poienari, choć mniej okazały i mniej oblegany przez turystów, zrobił na nas większe wrażenie, niż mocno skomercjalizowany, najsłynniejszy rumuński zamek – Bran.
Dzień 13 Piscu Negru
Dzień zaczął się od deszczu a temperatura nie rozpieszczała. Samochodem podjechaliśmy w górę Drogi Transfogaraskiej. Najpierw był przejazd przez tamę na ogromnym sztucznym jeziorze Vidraru, a potem asfaltową drogą przez las, wspięliśmy się na wysokość 1200 m n.p.m. do małej miejscowości Piscu Negru. Samochód został na leśnym parkingu a my ruszyliśmy szlakiem, którym mieliśmy dojść do schroniska położonego dość wysoko, na połoninie. Ale plany pokrzyżowały nam dwa spore psy schodzące z gór, które spotkaliśmy na szlaku. Pamiętając mrożące krew w żyłach historie o bezpańskich psach w górach, zawróciliśmy, po nieudanej próbie wystraszenia ich głośnym kapiszonem. Po godzinie, znowu byliśmy przy samochodzie i ruszyliśmy innym szlakiem. Szlak wiódł dość stromą drogą przez las, potem wzdłuż potoku, i tu na drzewach dostrzegliśmy – namalowane białą farbą – ślady niedźwiedzich łap, więc mieliśmy się na baczności, ale misiów nie spotkaliśmy. Potem była ścieżka przez długą polanę, i dwa drewniane puste domki po drodze, żeby w końcu zacząć trawersować w kosodrzewinie, w kierunku skalistej grani. Pierwsze krople deszczu i kłębiące się, ciemne chmury nad naszym grzbietem, kazały – po 2 godzinach marszu – zawrócić, na wysokości 1670 m n.p.m. Większego deszczu podczas schodzenia w dół jednak nie było (tym samym szlakiem, niedźwiedzi w dalszym ciągu nie było). Zamiast ambitnych 20 km, zrobiliśmy 9 km a niesamowite panoramy na Góry Fogaraskie musieliśmy zostawić na jutro.
Dzień 14 Bâlea Lac/Vânătoarea lui Buteanu
Dziś samochodem mieliśmy do przejechania 70 km słynną Drogą Transfogaraską, tym razem jej południowym odcinkiem. Dziewięć dni wcześniej zdobyliśmy najwyższy jej punkt – przełęcz Bâlea Lac położoną na 2037 m n.p.m., pieszo i w strugach deszczu, tym razem mieliśmy wjechać samochodem. Wstaliśmy wcześniej niż zwykle i o 7:30 ruszyliśmy. Po drodze zatrzymaliśmy się na wielkiej tamie na jeziorze Vidraru – jeszcze pustej i cichej. Wyżej zatrzymywaliśmy się przy wirażach słynnej szosy, żeby aparatem uwiecznić piękne widoki. Po przejechaniu krótkiego tunelu, dojechaliśmy na przełęcz Bâlea Lac, jeszcze bez tłumów i zgiełku samochodowego, z zapełniającymi się parkingami i rozkładającymi się jarmarcznymi kramami przy drodze. Przełęcz jest bardzo popularnym wśród Rumunów i turystów miejscem, do którego można dotrzeć szlakiem, samochodem i kolejka linową. Zwłaszcza w weekendy – panuje tu atmosfera wielkiego, rodzinnego piknikowania, ale można też spotkać prawdziwych trekkingowców z plecakami i namiotami, oraz rowerzystów. Na największym parkingu zostawiliśmy samochód (4 leje/godz.) i ruszyliśmy gruntową drogą nad największe z tutejszych jeziorek – Bâlea Lac w kierunku schroniska Bâlea Lac (jeden z wielu budynków na przełęczy). Naszym celem było wejście na Vânătoarea lui Buteanu 2507 m n.p.m. Po obowiązkowej sesji zdjęciowej z jeziorem, schroniskiem położonym na małym cypelku i skalistymi granią w tle, ruszyliśmy stromą, kamienistą ścieżką na Saua Caprei (przełęcz Capra) 2315 m n.p.m. Szlak – oznaczony niebieskim trójkątem – był dość zatłoczony i Pag musiał iść na smyczy, ale po 30 min. gdy stanęliśmy na pustej przełęczy, znów biegał luzem. Z przełęczy Capra rozpościerał się rozległy widok na główny grzbiet Gór Fogaraskich, oraz na turkusowe jezioro Capra w dole. Dalej, szlak (niebieski równoramienny krzyż) prowadził wąską ścieżką po zielonym zboczu, żeby w kilku miejscach iść skalistą granią, za którą była tylko górska czeluść. W końcu doszliśmy do skalistej przełączki, od której zaczynała się, dość trudna wspinaczka, z koniecznością użycia rąk. Ściana ok. 3 metrów, była prawie pionowa z paroma, małymi otworami na ręce i nogi. Nie było mowy, żeby Pag szedł dalej, dlatego przypięty do smyczy, musiał zaczekać na przełączce najpierw ze mną, a potem z Krzyśkiem. Po pokonaniu tego najtrudniejszego odcinka, ścieżka nie była już tak stroma i w 5 minut, było się już na szczycie. Mieliśmy pecha, bo akurat wiatr przywiał nie wiadomo skąd mgłę a podziwianie rozległych panoram ze szczytu nie był nam pisane, ale na pocieszenie, spotkałam przemiłą parę z Polski. Po zabraniu Paga, tym samym szlakiem zeszliśmy do przełęczy Caprei, po czym – szlakiem (czerwony prostokąt) zeszliśmy do doliny z zielonym jeziorem Capra. Ponieważ turystów nie spotykaliśmy, Pag biegał luzem. A im bliżej wody, którą wyczuł nosem, tym szybciej zbiegał. Dogoniliśmy go, przy łagodnym zejściu do jeziora, gdzie pił i harcował w wodzie, bo na pływanie oczywiście nie miał ochoty. Chcą nie chcąc, na polance przy stawku zrobiliśmy sobie kolejną przerwą. Odpoczynek się przydał, bo po minięciu białego, wielkiego obelisku poświęconemu pamięci rumuńskich Alpinistów, którzy zginęli w górach całego świata, zaczęliśmy oddalać się od szlaku, podchodząc stromym, trawiastym zboczem na skalisty szczyt Iezerul Caprei 2418 m n.p.m. Gdy weszliśmy na niego – a trochę wysiłku nas to kosztowało – Paga znowu musieliśmy wpiąć w smycz, bo ku naszemu zaskoczeniu – było tu sporo ludzi, w tym znajoma para z Polski. Widoki na cztery strony świata, zrekompensowały nam „białe mleko” z Vânătoarea lui Buteanu: na północy – daleko w dole – przełęcz Bâlea Lac, na południe – serpentyny Drogi Transfogaraskiej, a na wschód i zachód główny grzbiet Gór Fogaraskich. Nie sposób było tu nie zostać na dłużej, a przerwę Pag wykorzystał na dojadanie resztek po turystach. Potem było tylko zejście szlakiem na dół do Saua Caprei (po raz trzeci) a dalej, znajomym szlakiem zejście na dół, do jeziora Bâlea Lac. Piękny dzień, pełen wrażeń oraz mgły w najmniej pożądanym czasie i miejscu.
Dzień 15 Curtea de Argeș
Tego upalnego i słonecznego dnia, pojechaliśmy do położonej 20 km na południe od Corbeni miasta Curtea de Argeș. Miasto, które przez 200 lat było stolicą Wołoszczyzny i siedzibą rumuńskich władców, zachowało do dzisiejszych czasów sporo zabytków. Ale nas, najbardziej interesował jeden – niezwykła cerkiew klasztorna monastyru Curtea de Argeş zwana też Nową Metropolią. W tej zbudowanej na początku XVI wieku świątyni, pochowani są pierwsi królowie Rumunii. Jest niezwykle piękną świątynią łączącą w sobie wpływy: tureckie, ormiańskie, serbskie i gotyckie. Kremowa, nieduża katedra z bogatymi dekoracjami zewnętrznymi, wąziutkimi oknami, „skręconymi” wieżami, robi wielkie wrażenie, zarówno na zewnątrz jak i w środku. Do ciemnego wnętrza z licznymi freskami, może wejść każdy i to bez uiszczenia żadnej opłaty. W środku siedział brodaty pop, który nie odmawiał wejścia żadnemu turystowi nawet temu ubranemu w klapki, szorty i koszulkę na ramiączkach. Monastyr Curtea de Argeş położony jest w starym, rozległym parku, więc gdy jedno z nas zwiedzało, drugie spacerowało z Pagiem. Potem były zakupy na ulicznym straganie warzywno-owocowym oraz w Lidlu.
Dzień 16 Corbeni
Ostatni dzień przed wyjazdem z Rumunii, spędziliśmy na wycieczce wokół Corbeni. Spacerując wzdłuż rzeki, natknęliśmy się na stado owiec oraz betonowe filary nad rzeką, które wciąż czekają na pozostałą część mostu. Trochę dalej w miasteczku spotkaliśmy odpoczywającą nad rzeką, dość ubogo wyglądającą cygańską rodzinę, podróżującą wielkim wozem, a na obrzeżach – biszkoptową labradorkę (pierwszy labek w Rumunii) i dwa szczeniaki dokazujące przed ogrodzeniem. W jedynym w Corbeni, świetnie zaopatrzonym sklepie, zrobiliśmy zakupy a ja nie mogłam sobie odmówić, kawy ze stojącego przed sklepem automatu. Kawa choć „podana” w tekturowym kubeczku smakowała wyśmienicie i kosztowała 1 leja (a wybór kaw bogaty). Później przekonaliśmy się, że to taki rumuński zwyczaj – automaty z kawą, stojące przed sklepikami.
Dzień 17 Węgry/Balaton/ Kárad
Przyszedł czas na pożegnanie ciekawej, upalnej Rumunii i powrotu do Polski, ale po drodze były jeszcze do przejechania Węgry. Po 10-godzinnej podróży i pokonaniu ponad 800 km, dojechaliśmy do węgierskiego morza czyli Balatonu. Podróż węgierskimi autostradami jest możliwa tylko z winietką (do kupienia na przejściu granicznym z Rumunią, koszt miesięcznej winietki to ok. 65 zł) ale jest dość uciążliwa z uwagi na manierę węgierskich kierowców jeżdżenia lewym pasem. Nasz przytulny pensjonat znajdował się 15 km od jeziora, w niewielkim ale uroczym miasteczku Kárad.
Dzień 18 Balaton/Fonyód
Dzień zaczął się oczywiście od słońca i upału. Po pysznym śniadaniu na zewnątrz pensjonatu, po 30 min. jazdy samochodem, dojechaliśmy nad Balaton do miejscowości Fonyód. Wybraliśmy to miejsce z dwóch powodów: znajduje się tu bezpłatne kąpielisko i plaża dla psów (pierwsze nad Balatonem otworzone w 2016) Fonyódi Kutyabarát Fürdőhely oraz najdłuższe nad Balatonem – o długości 464 m – molo. Jest tu również przystań, stoiska z pamiątkami, dużo lokali gastronomicznych, ośrodki wypoczynkowe, campingi i sporo turystów. Wydawanie pieniędzy zostawiliśmy na później i po zaparkowaniu auta na płatnym parkingu (innych tu nie ma), ruszyliśmy na molo, na którym już spotkaliśmy właścicieli z pieskami. Płytki Balaton (średnia głębokość 3 m!) za sprawą rosnących w nim glonów, ma przepiękny turkusowy kolor wody, tak charakterystyczny dla ciepłych mórz. Psia plaża w Fonyód jest długa na jakieś pół kilometra, porośnięta trawą, są tu drzewa i śmietniki na psie kupy, a do tego płytka woda – sięgająca do kolan dorosłego człowieka i piaszczyste dno. Kąpielisko na tyle przypadło do gustu Pagowi, że znowu sobie przypomniał – po długiej przerwie – jaką frajdę ma w pływaniu. Tym razem pływaniu i aportowaniu piłki nie było końca, a na zamoczenie się w ciepłej wodzie i my się skusiliśmy. Potem udaliśmy się na cudowny spacer wzdłuż Balatonu (w kierunku wschodnim). Pag, jeśli brzeg nie był zarośnięty trzciną, ciągnął do wody, nawet muliste dno mu nie przeszkadzało. Zazwyczaj był prowadzony na smyczy, bo po drodze mijaliśmy pojedyncze grupy ludzi, ale wyjątek zrobiliśmy gdy dotarliśmy do kolejnego kąpieliska z metalowymi schodami prowadzącymi do wody. Było ono na tyle duże, a kąpiących niewielu, że spuściliśmy psa ze smyczy, żeby miał więcej swobody w pływaniu. Potem był powrót do Fonyód a wiatr coraz bardziej się wzmagał, tworząc na tafli jeziora coraz większe bałwany. W Fonyód w jednej z lokalnych restauracyjek, gdzie psy były mile widziane, zjedliśmy węgierski przysmak czyli lángos. Mój był z serem i śmietaną a Krzyśka z marmoladą, pychota, Pag musiał się zadowolić wodą. Również przy innych stolikach – a właściwie pod – dało się zauważyć wiele czworonogów różnych ras. Budapeszt uchodzi za miasto przyjazne psom, ale i Balaton – przynajmniej w okolicach miasteczka Fonyód – też zachęca do przyjazdu z psem. Wieczór na kwaterze spędziliśmy wznosząc toasty węgierską wódką za ponadczasową przyjaźń polsko-węgierską, z towarzyskim węgierskim turystą. Wrócimy nad Balaton, żeby na rowerach przejechać wzdłuż jeziora.
Dzień 19 Węgry-Polska
Dzień powrotu do Polski, przypadł na 20 sierpnia. Dla Węgrów jest to dzień Św. Stefana – patrona kraju i równocześnie święto narodowe kraju, dzień wolny od pracy. Po 1100 km wróciliśmy szczęśliwie do Szczecina.