„Trochę lata jesienią” 18XI-24XI 2011
Gdy w Polsce na dobre zagościła jesień, w pogoni za namiastką lata, wybraliśmy się na hiszpańską wyspę na Morzu Śródziemnym – Majorkę. Właśnie tutaj przez Internet znaleźliśmy dość tanią ofertę z biura podroży, gdzie w cenie mieliśmy zapewniony przelot samolotem, hotel i 2 posiłki (śniadania i obiadokolacje). Nie mieliśmy zamiaru korzystać z pośrednictwa rezydentów i biur podróży, zwiedzaniem wyspy jak i poruszaniem się po niej, mieliśmy zająć się sami.
Dzień 1 Platja de Palma
Po 1,5 godzinnym locie z Berlina, wylądowaliśmy w stolicy wyspy – Palmie de Mallorca. Po dotarciu do miejscowości Platja de Palma i szybkim zakwaterowaniu w hotelu, ruszyliśmy nad morze, oddalone 2 minuty drogi od hotelu. Platja popularna przez turystów nawet i jesienią okazała się dość tłoczna. Spacerem po mieście i piaszczystej plaży skończyliśmy nasz pierwszy dzień pobytu na Majorce.
Dzień 2 Palma de Mallorca
Tego dnia autobusem miejskim dojechaliśmy do stolicy Majorki – Palma de Mallorca. Bilet kupiliśmy u kierowcy, a w środku byliśmy chyba jedynymi pasażerami poniżej 50-go roku życia, i w mniejszości nieposługującej się językiem niemieckim (a pasażerów – turystów było sporo). W niecałą godzinę byliśmy już na miejscu. Zwiedzanie zaczęliśmy od drugiej, największej gotyckiej katedry na świecie, katedry La Seu. Zbudowana na miejscu starego meczetu, robi wrażenie swoim ogromem, bo jest długa na 151 m, na 55 m szeroka a wysoka na 44. Sam Antonio Gaudi wykonał wiele elementów wewnątrz świątyni, m.in. wiszący żyrandol w kształcie korony cierniowej. Zbudowana z piaskowca świątynia jest symbolem Palmy i jej najważniejszym zabytkiem. Zwłaszcza od strony morza robi piorunujące wrażenie. Potem podziwialiśmy stojący obok katedry zabytkowy Pałac de l’Almoina. To było ciekawe doświadczenie, zwiedzać dwupiętrowy pałac, będący połączeniem dwóch stylów: gotyckiego i arabskiego. Kwadratowe, średniowieczne wieże a poniżej szerokie, mauretańskie arkady, a wszystko wykonane z piaskowca – głównego budulca na wyspie. Po obejrzeniu oryginalnych komnat i sal obrad, zeszliśmy na główny dziedziniec, na środku którego rosły palmy i stał arabski posąg lwa z XI w. Elegancki, bez zbędnego przepychu, trochę egzotyczny pałac zrobił na nas spore wrażenie. Spacerując po starym mieście trafiliśmy do Banys Arabs. Dobrze zachowane łaźnie, zbudowane w X w. stanowiły integralną część zamożnego domostwa. Po obejrzeniu łaźni, wyszliśmy do otoczonego z czterech stron budynkami, niedużego ogrodu. Tak jak ponad 1000 lat temu, tak i teraz, ludzie tu się relaksowali (zaraz po wyjściu z łaźni), co my teraz to zrobiliśmy siadając na ławce pośród kolorowych, egzotycznych roślin. Idąc dalej promenadą wzdłuż morza znaleźliśmy się na obrzeżach miasta. Po wspinaczce na wzgórze, dotarliśmy do zbudowanego w XIV w. Castell de Bellver. Ze świetnie zachowanego zamku z okrągłym dziedzińcem, grubymi murami i wieżą, podziwialiśmy przepiękną panoramę Palma de Mallorca. I tak na zwiedzaniu miasta upłynął nam drugi dzień na Majorce.
Dzień 3 Valldemossa/Banyalbufar/Estellencs
Następne 5 dni przeznaczyliśmy na odwiedzenie położonych w różnych częściach Majorki jej atrakcji. W tym celu wypożyczyliśmy samochód w jednej z licznych wypożyczalni. Ze względów ekonomicznych nasz wybór padł na fiata pandę. ( 4 dni – 122 € + 60€ benzyna). Na początek zawitaliśmy do kameralnego, położonego w górach Sierra de Tramuntana, 20 km na północ od Palma de Mallorca, miasteczka Valldemossa. Tak jak większość turystów (głownie z Azji), zwiedzanie zaczęliśmy od XVIII wiecznego klasztoru Kartuzów, w którego pokojach-celach zimą 1838/1839 mieszkał Fryderyk Chopin z George Sand. Zwiedzanie 3 małych pokoików-cel w których mieszkali z przylegającym tarasem z malutkim ogrodem, było dla mnie wzruszającym przeżyciem. Oryginalne wnętrza świetnie oddają klimat epoki, mogłam obejrzeć i dotknąć pianino Chopina, przeczytać jego listy, notatki, przyjrzeć się rękopisom muzycznym! Aż żal ściskał w sercu, na myśl, że pobyt w tak pięknym miejscu, nie podreperował zdrowia naszego kompozytora – trafił nie tylko na kiepską pogodę, ale i na wrogość ze strony konserwatywnych mieszkańców. W pozostałych pomieszczeniach klasztoru mieszczą się – też warte obejrzenia – obszerna apteka z różnymi miksturami i bogata biblioteka. Także warto było wydać te 9 € za 2 bilety, tym bardziej, że dołączony był do nich przewodnik w języku polskim. Potem był spacer wąskimi uliczkami Valldemossa, z których podziwialiśmy widoki na otaczające miasto, tarasowe pagórki z kamiennymi murkami oraz góry. A potem pojechaliśmy na wybrzeże. Wędrując wokół wymarłego miasteczka Banyalbufar, zrobiliśmy dobrych parę kilometrów. Bajkowo położone miasteczko bo wciśnięte między tarasowe zbocza a błękitne morze. Spacer stromymi uliczkami, bez turystów, hoteli i plaż, długo będziemy pamiętać. Dopiero nad samym morzem, w cichej zatoczce Cala Banyalbufar, spotkaliśmy pierwszych tu ludzi, miejscowych wędkarzy i pływającą parę. 2 km za miasteczkiem, wspięliśmy się na wieżę, która jest doskonałym punktem widokowym – Torre del Verger i z niej podziwialiśmy niezwykłą panoramę na klifowo – tarasowe wybrzeże. Dalej, dotarliśmy do kolejnego miasteczka Estellencs przyklejonego do stromych zboczy górskich. Samochód został na parkingu i zeszliśmy do morza drogą, przechodzącą obok tarasowych upraw pomarańczy i oliwek. ( 2,5 km w jedną stronę ). W zatoczce Cala de Estellencs z malowniczym portem rybackim i z niewielką plażą, w samotności podziwialiśmy zachód słońca. Do samochodu wróciliśmy inną, również malownicza drogą, zataczając kółko wokół Estellencs.
Dzień 4 Coves del Drac/Capdepera
Ponieważ od rana lało jak z cebra, zmieniliśmy trochę plany i pojechaliśmy samochodem na wschodnie wybrzeże do miasteczka Porto Cristo (50 km). Zamierzaliśmy nie zmoknąć i równocześnie zobaczyć coś ciekawego, czyli zwiedzić Jaskinie Smoka – Coves del Drac. Po zebraniu wymaganej ilości turystów, weszliśmy z przewodnikiem do jaskini. A w środku: ładnie oświetlone formacje skalne i sale, wąskie korytarze, kilka podziemnych jeziorek. A przy największym z nich – jeziorze Martlel (ponoć największe jezioro podziemne na świecie – 177 m długości) w skalnym amfiteatrze wysłuchaliśmy koncertu muzyki poważnej. Muzycy podczas gry siedzieli w małej łódce. Na nas jednak koncert, jak i sama jaskinia nie zrobiła większego wrażenia. Gdyby nie ulewa, to pewnie by nas tu nie było. Po wydostaniu się na powierzchnię, ruszyliśmy na północny-wschód Majorki, do miasteczka Capdepera (20 km), nad którym wznosi się średniowieczna twierdza o tej samej nazwie. Widoczne z daleka, ciągnące się wzdłuż grzbietu długie, charakterystyczne mury były drogowskazem jak dojechać na miejsce. Po kupieniu biletu, znaleźliśmy się wewnątrz świetnie zachowanych murów z wieżami. Był to był nie tyle zamek, co obwarowane miasteczko, które dawało schronienie ludziom przed najazdem korsarzy. Spacerując, próbowałam sobie wyobrazić, jak Capdepera wyglądała w momencie wybudowania w XIV w. kiedy znajdowało się tu 150 domów. Z dawnych lat zostało parę małych, kamiennych budynków, fragmenty ścian i alejek, studnia, no i maleńka gotycka kaplica oraz 5-metrowa wieża. Teren otoczony murami, dość mocno wznosi się od bramy, aż do miejsca, gdzie stoi kaplica z wieżą, więc trzeba nieco się zmęczyć podczas zwiedzania, ale warto! Dla odsapnięcia, można przysiąść na ławce, między palmami czy obok kaktusów w towarzystwie kolorowych kotów. Obowiązkowym punktem zwiedzania, był spacer po grubych murach, z przerwami na wieżach dla podziwiania widoków na górzystą okolicę i morze. Był to piękny zabytek z pięknymi widokami! W drodze powrotnej do hotelu, odwiedziliśmy jeszcze miasteczko Arta, nad którym wznosi się Santuari de Sa nt Salvador (Sanktuarium Św. Salwatora). Sanktuarium otoczone starymi murami z wieżami – z daleka – przypomina bardziej zamek, niż sakralny budynek. Z dziedzińca jak i wież można z góry popatrzeć na ładną okolicę. Więc i to miejsce warto odwiedzić.
Dzień 5 Formentor/Cap de Formentor/Alcudia
Kolejny dzień – w większości – spędziliśmy w północnej części Majorki, na górzystym półwyspie Formentor. Najpierw dojechaliśmy do nadmorskiego miasteczka nad zatoką de Sant Vicenc. Puste o tej porze roku, kameralne miejsce jest wciśnięte między góry a klify, z niewielką piaszczystą plażą i z drogą prawie wpadającą do morza. Zrobiliśmy sobie spacer wokół miasteczka, szkoda tylko, że wiatr momentami urywał głowę, ale zrekompensowaliśmy to ładnymi widokami z okolicznych wzgórz. Ale najciekawsze było dopiero przed nami, czyli najbardziej na północ wysunięta część Majorki – półwysep Formentor. Już sama podróż przez wąski i długi półwysep, na sam jego koniec – Cap de Formentor była niezapomnianą przygodą. Droga niczym wąż, wiła się przez górzysto-skalisty krajobraz. Czasami biegła tuż nad krawędzią urwiska, innym razem wspinając się na jakąś kamienistą górę, a jeszcze innym, biegnąc wzdłuż zatoki. Każdy kolejny zakręt był zapowiedzią kolejnego, pięknego widoku. Po wyjechaniu z miejscowości Pollenca, gdzie się zaczynał droga, zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym Mirador Es Colomer. Ze zbudowanych na 200-metrowej skale, tarasów widokowych, mieliśmy niesamowitą panoramę na cały półwysep. Przejście kilkudziesięciu metrów z parkingu na punkt widokowy, wydało się nam jakoś mało ambitne, postanowiliśmy zdobyć najbliższy szczyt z wieżą obserwacyjną Talaia d’Albercutx. Nie było to specjalnie trudne, bo podejście asfaltową drogą, na ten liczący 350 m n.p.m. szczyt zajęło nam 30 min. A warto było, bo z góry mieliśmy oszałamiającą panoramę, na półwysep, góry i na dwie zatoki Pollecy i Alcúdii. Wróciliśmy do auta i ruszyliśmy w dalszą drogę, z przerwą na plaży Piedra, żeby pomoczyć nogi w dość ciepłej wodzie (na kąpiel zabrakło mi odwagi). Aż w końcu dojechaliśmy na Cap de Formentor. Podróż samochodem dostarczyła nam tyle wrażeń, jakby droga liczyła kilkadziesiąt, a nie 13 kilometrów. Jak na przylądek przystało, mocno wiało, z czego nic sobie nie robiła słynna latarnia morska El Faro de Formentor, stojąca na posterunku od 1863 r. Turystów było niewielu, w związku z czym nie było problemu z wolnym miejscem na dużym parkingu. Mając z trzech stron wzburzone morze, trudno było uciec od myśli, że się jest na końcu świata. Obraz błękitnego morza po horyzont, górzystego cypla z serpentynową drogą i wysokimi klifami, jest z tych, które chce się zapamiętać na całe życie. Po długiej sesji zdjęciowej, była kawa w latarni, bo w jej wnętrzu znajdowała się kawiarnia. Wracając, zatrzymaliśmy się na kameralnym punkcie widokowym, otoczonym siecią ścieżek. Jedną ze ścieżek, zrobiliśmy sobie krótką wycieczkę nad klify w towarzystwie dzikich kóz. Ostatnim miejscem odwiedzonym przez nas tego dnia, było ciekawe miasto Alcudia. Spacer po ulicach ładnej starówki i po średniowiecznych murach był obowiązkiem każdego turysty. A mury otaczające miasto, z kilkoma bramami i wieżami, robiły spore wrażenie. 1,5 godziny zajęła nam powrotna droga do Platja de Palma.
Dzień 6 Sòller/Port de Sòller/Mirador de Ses Barques
Tego dnia mieliśmy poznać „zagłębie pomarańczy” czyli miasteczko Sòller. W jedną stronę do miasteczka dojechaliśmy, trudną drogą bo liczącą aż 57 zakrętów. Najpierw wspinaliśmy się na 500-metrowe wzgórze, po czym serpentyną zjeżdżaliśmy w dół. Wracaliśmy już krótszą, płatną drogą przez niedawno wybudowany tunel – pod górą na którą mozolnie się wspinaliśmy parę godzin wcześniej. Najatrakcyjniejszy wariant to godzinna (z Palmy) podróż zabytkowym pociągiem, kursującym tylko od kwietnia do października. Miasto przepięknie położone w dolinie Vall de Sóller, w środku gór Serra de Tramuntana, otoczone gajami pomarańczowymi i cytrynowymi. Miasto prawie bez turystów, sprawiało wrażenie nieco sennego, jeśli nie zapomnianego. Centrum Sòler stanowił ładny i pustawy jeszcze – plac Placa Constitució z neogotyckim kościołem pod wezwaniem Sant Bartomeu. Z placu rozchodziły się liczne, ciasne uliczki, ale o tej porze roku zaledwie z kilkoma kawiarnianymi stolikami wystawionymi na zewnątrz. Ale naszym celem był położony 4 km dalej – Port de Sòller. Do miasteczka doszliśmy łatwym, dość malowniczym szlakiem turystycznym, droga najpierw prowadziła obok okazałych domów z ogrodami, z pięknie kwitnącymi roślinami, a potem przez plantacje cytrusów w dolinie Vall de Sóller, po czym ścieżka przechodziła przez niewysokie wzniesienia z końcówką wzdłuż ulicy. W położonym nad owalną zatoką, Port de Sóller wyczuwało się atmosferę małego kurortu. Świadczyła o tym przystań jachtowa, liczne hotele i kolejne budowane apartamentowce. A ładna promenada wzdłuż piaszczystej plaży, tym się wyróżniała od innych, że szły po niej tory zabytkowego tramwaju. Chyba to jedyne takie miejsce w świecie, gdzie prosto z morza, można od razu wskoczyć do tramwaju – i to stuletniego! Spacerując stromymi uliczkami miasteczka, trafiliśmy na parkowe wzgórze a, potem na taras widokowy na skalistym, wybrzeżu z widokiem na ciemno-niebieskie morze. Niestety słynny tramwaj nie kursował i autobusem miejskim wróciliśmy do Sòller. A dalej, już autem ruszyliśmy drogą w kierunku gór. Punkt widokowy Mirador de Ses Barques znajduje się na szczycie „wężowej” drogi Sa Calobra (droga Ma-10). Stąd mieliśmy ładną panoramę na zatokę i Port de Sóller . Ale trafiliśmy w to miejsce nie tyle dla widoków, co ze względu na liczne szlaki które tu się zaczynały. Nie było problemu z autem, bo obok tarasu widokowego był duży parking. 13-kilometrowa wycieczka przez gaje ze starymi drzewami oliwnymi, porastającymi doliny albo zbocza wzgórz, zamkniętymi przez surowe góry Serra de Tramuntana była niesamowita. Do tego piękny widok majestatycznego masywu Puig Major ( 1447 m n.p.m. najwyższy szczyt Majorki) z niepięknymi radarami. Jedynymi żywymi stworzeniami jakie spotkaliśmy to były owce i osiołki, pasące się w niedalekim sąsiedztwie kilku osamotnionych hacjend. Oszołomieni pięknym krajobrazem, poczuliśmy, że ta „dzika”, nieskomercjalizowana część Majorki jest nam bliższa niż inne jej atrakcje, które wyszły spod ręki człowieka. Nic dziwnego, że nie chciało się nam wracać do samochodu i do miasta.
Dzień 7 De Cuber/Piug de sa Rareta
Dzień w którym zaliczyłam swoją pierwszą, tak poważną – logistyczną wpadkę, przez którą nasze plany wzięły w łeb. W przedostatni nasz dzień na Majorce, zaplanowaliśmy wejście na najwyższy szczyt wyspy – Puig Major 1447 m n.p.m. Samochodem, niesamowitą „wężową” drogą Ma-10, wjechaliśmy na wysokość 800 m n.p.m., do miejsca, gdzie po drugiej stronie ogrodzonych zabudowań, zaczynała się droga na sam szczyt. (Samochód zostawiliśmy na poboczu jakieś 300 m niżej). Jakież było nasze zdziwienie, gdy na naszej drodze stanęła zamknięta brama z wysoką siatką. Tabliczka wisząca na ogrodzeniu informowała, że szczyt i cały teren wokół niego, leży w strefie wojskowej i jest w zamknięty dla turystów. A mi do głowy nie przyszło, żeby sprawdzić czy szczyt jest dostępny dla turystów, w przewodniku też nie było wzmianki, że na Puig Major nie można wejść. Na szybko musieliśmy wymyślić coś innego, oczywiście z pomocą przyszedł GPS. Wystarczyło zjechać drogą kilometr niżej (w kierunku przeciwnym z którego przyjechaliśmy) i znaleźliśmy się nad przepięknie położonym, górskim jeziorem de Cuber. (Samochód został na bezpłatnym parkingu przy jeziorze). A w tle majaczyła potężna sylwetka Puig Major. Wypatrzyliśmy szlak na jeden z szczytów otaczających zbiornik – Piug de sa Rareta 1113 m n.p.m. i ruszyliśmy. Początek drogi, wokół lewego brzegu jeziora był przyjemny i płaski, ostra wspinaczka szlakiem, zaczęła się dopiero po przejściu tamy, bo jezioro było sztucznym zbiornikiem. Im bardziej oddalaliśmy się od wody, tym było bardziej stromo, a kręta ścieżka momentami ginęła między ostrymi skałami. Aż w końcu wyszliśmy na skalisty grzbiet, a stopniowo zdobywając wysokość, doszliśmy na szczyt. Rozległa i niesamowita panorama na góry i dwa jeziora w dole, została uwieczniona na całej serii zdjęć. Dalsza część szlaku, to już spacer po płaskim, surowym płaskowyżu z kępami zielonych roślinek i kolczastymi krzewami, w towarzystwie licznych dzikich kóz i paru „zarośniętych” owiec. A im niżej schodziliśmy, tym robiło się bardziej zielono bo przybywało drzew, nawet na bardziej stromych zboczach. W końcu zeszliśmy do wąwozu i nim doszliśmy do tamy nad jeziorem de Cuber. Zrobiliśmy sobie spacer gruntową drogą wokół prawego brzegu jeziora, natykając się na leniwie pasące się krowy i owce, które nie mogły tu narzekać na niedostatek jedzenia. Momentami bardzo ciężki szlak, liczył 10 km. Tak czy siak udało nam się tego dnia zdobyć majorkański szczyt, co prawda nie ten najwyższy, ale zawsze szczyt. Powrót do hotelu był tą samą drogą, podczas której po raz ostatni mogliśmy popatrzeć na góry Serra de Tramuntana.
Dzień 8 Palma de Mallorca
W ostatni nasz dzień na Majorce, samochód zamieniliśmy na rower i ruszyliśmy ścieżką rowerową do Palmy de Mallorca (w tej samej wypożyczalni za cały dzień 5€/osoba). Dwukierunkowa, zbudowana wzdłuż morza i palm, płaska 12-kilometrowa trasa, mogłaby być wzorem idealnej trasy rowerowej. Fajnie było zobaczyć znowu niesamowitą katedrę Sa Leu i popatrzeć na kwiatowo-palmowe nadmorskie aleje. Po pożegnaniu się z Palmą, tą samą ścieżką rowerową, wróciliśmy do Platja de Palma, po czym ruszyliśmy dalej, nadmorską promenadą do pobliskiego S’Arenal. Tu na pustej plaży, pod palmami daktylowymi, urządziliśmy sobie „pomarańczową” ucztę. A po oddaniu rowerów, pijąc kawę i sok ze świeżo wyciśniętych pomarańczy w plażowej kawiarence, zażywaliśmy kąpieli słonecznej. Termometr na promenadzie pokazywał 20°C, szkoda tylko, że najbardziej słoneczny i najcieplejszy dzień, nadszedł w dniu wyjazdu. Ale i tak, to był niezapomniany tydzień, podczas którego wiele zobaczyliśmy i aktywnie spędziliśmy czas.