„Autem, na koniu i na nogach – czyli Kirgistan 2019”. 19.07-11.08.2019
Wakacje 2019 razem z innymi, trzema parami – stawiającymi wrażenia nad wygodę – postanowiliśmy spędzić w górzystym Kirgistanie. Niewielkim (1,5 razy mniejszy od Polski), górzystym kraju w Azji Centralnej (w 95 % pokrytych górami!). Naszym celem było liczące 2500 km pasmo górskie – Tien Chan (Zachodni), znajdujące się na pograniczu Kirgistanu, Kazachstanu, Uzbekistanu i Chin. Przez 2 tygodnie przemierzaliśmy „Niebiańskie góry” wypożyczonymi 2 samochodami terenowymi (toyota sequoia ), wożąc z sobą – przywieziony z Polski sprzęt biwakowy. Spaliśmy w namiotach, gotowaliśmy na naszych kuchenkach gazowych, „myliśmy się ” w górskich potokach. Większość dnia spędzaliśmy podróżując samochodem, żeby w godzinach mocno popołudniowych, zatrzymać się nad rzeką czy potokiem i rozbić się z namiotami. Jeśli czas pozwolił, robiliśmy krótszą lub dłuższą wycieczkę po okolicy. Rano po śniadaniu, po zwinięciu obozowiska, ruszaliśmy w dalszą drogę. Ostatni – trzeci tydzień (gdy stan ekipy zmniejszył się o 50%) wyruszyliśmy z plecakami na trekking do Parku Narodowego – Ala Archa, w celu zdobycia szczytu Uchitiel, mierzącego 4640 m n.p.m.
19 lipca z Berlina (jakżeby inaczej!) o 12:25 wylecieliśmy do Istambułu (+ 1 godz.), skąd o 22:10 kolejnym samolotem tureckich linii Pegasus Airlines, dotarliśmy do Biszkeku – stolicy Kirgistanu – k. 5 rano(+3 godz.).
1) 20 VII Biszkek 800 m. n.p.m.
Po wyjściu z lotniska, zostaliśmy „osaczeni” przez licznych kierowców marszrutek (małe busiki). Jeden z nich zawiózł nas do oddalonego o 40 km Biszkeku. Transport kosztował nas 1200 som (30 som na parę – 60 zł). 1 som to równowartość 0,05 zł. Zostaliśmy zawiezieni pod wygodny hotel Concord, gdzie czekały na nas zarezerwowane jesienią, klimatyzowane pokoje (był upał 38°C). Po odpoczynku, swoje pierwsze kroki skierowaliśmy do sklepu RedFox, gdzie zaopatrzyliśmy się w butle gazowe (sklep miał bogaty asortyment i to różnych producentów). Ponieważ spacer do sklepu zajął nam ponad godzinę, zdążyliśmy zgłodnieć. Na szczęście blisko RedFoxa znaleźliśmy restaurację i po raz pierwszy zasmakowalismy – opartej na mięsie – kuchni kirgiskiej. Z bogatego menu wybraliśmy szaszłyki baranie i sałatki, popijając aromatyczną herbatę z czarek oraz zimne, kirgiskie piwo. (Muzułmanizm w północnej części Kirgistanu jest bardzo liberalny i pozwala na sprzedaż alkoholu). Jedzenie było pyszne, a obsługa dwoiła się i troiła, żeby nam dogodzić. (Wyszło 1200 som na parę, w tym 10 % napiwku). Wieczorem, gdy upał trochę zelżał, ruszyliśmy do centrum Biszkeku. Stolica nie powala na kolana, zabytków tu jak na lekarstwo, niemal na każdej ulicy ogromne, ponure, postkomunistyczne blokowiska, ale jest też sporo ładnych parków. Główny plac z monumentalnymi budowlami i pałacem prezydenckim może się podobać. Do tego, na wielu ulicach straganiki z orzeźwiającymi napojami (my zostaliśmy fanami kwasu chlebowego) sprzedawanym na butelki (60 som litr – 3 zł) i na kubeczki.
3) 21 VII Biszkek 800 m n.p.m.
Po śniadanku, przyszedł czas na zakupy – na jednym z największych w Azji Centralnej bazarów – Osh Bazar. 5 min drogi i byliśmy już na miejscu. Kolorowy, pachnący Bazar Osh, oferuje wszystko czego tylko dusza zapragnie: od narzędzi, szczeniaczków, pasków, porcelany, odzież aż po dywany i rowery. Nas najbardziej interesował dział warzywny, owocowy, orzechowo-przyprawowy. Zanim zrobiliśmy zapasy jedzenia na góry, musieliśmy wszystkiemu przyjrzeć się z bliska, dotknąć, sfotografować, zamienić słówko z pogodnymi sprzedawcami. Owoce i warzywa – nie dość że tanie, to były pierwszej świeżości i nie skażone chemią. Nam szczególnie do gustu przypadły soczyste, pachnące arbuzy, więc zajadaliśmy się nimi na potęgę. Późnym popołudniem udaliśmy się na obiad – tym razem – do muzułmańskiej restauracji ( w menu nie było ani wieprzowiny ani alkoholu). Było pysznie i dość egzotycznie.
3)22 VII Issyk – Kul 1700 m n.p.m. (280 km)
Po zjedzeniu śniadania, o dziewiątej dostarczono nam do hotelu dwa jeepy. (Kilka miesięcy wcześniej z miejscową firmą wynajmującą auta, Radek dogadał mailowo warunki wynajmu i przesłaliśmy zaliczkę). Spakowanie plecków, reklamówek jedzenia oraz upchanie całego sprzętu biwakowego, zajęło nam nieco czasu. Po zrobieniu ostatnich zakupów: świeżych lepioszek (kirgiskie chlebki) w ulicznej piekarni i kilku 5-cio litrowych baniaków z wodą do picia i ruszyliśmy nad jezioro Issyk – Kul. Wyjazd z miasta trochę trwał, bo natężenie ruchu
samochodowego było spore i zdarzały się korki, jednak im bardziej oddalaliśmy się od centrum, tym płynniej się jechało. Najpierw pędziliśmy czteropasmową autostradą A 365, potem już nieco gorszą A 363 (prowadzi wzdłuż południowego brzegu Issyk – Kul) bo z nierówną nawierzchnią asfaltową i z dziurami. Pierwsze 100 km, gdy jechaliśmy Doliną Czujską, wzdłuż rzeki Czu (za którą był już Kazachstan), grzbiety gór majaczyły z daleka, ale im bliżej byliśmy jeziora, tym bardziej robiło się górzyście. Ciekawe, że widoków nie zasłaniały żadne bilbordy reklamowe. Zamiast nich, od czasu do czasu pojawiały się na wzgórzach, ułożone z kolorowych kamieni – reklamy, np. flaga Kirgistanu. Po 4 godz. jazdy znaleźliśmy dziką, żwirową plażę nad brzegiem Issk-Kul, gdzie postanowiliśmy rozbić się z namiotami (za miejscowością Tong). Woda w drugim największym (po Titicaca) górskim jeziorze świata, do ciepłych nie należała, dno było kamieniste ale woda czysta i lekko zielonkawa.
4) 23 VII Canion Skazka/Tien Chan 3400 m npm (40km+100km)
Pierwsza noc w Kirgistanie pod namiotem, będę długo pamiętała. Była nie tylko ciepła (puchowe śpiwory okazały się zbędne), ale i niezwykła za sprawą niesamowicie
rozgwieżdżonego nieba! Więc siedzeniu na naszych składanych, chińskich krzesełkach (przyjechały z nami z Polski), wpatrywaniu się w gwiazdy, równocześnie popijając kirgiskie piwo – nie było końca. Kolejny dzień zaczął się od obowiązkowej kąpieli, potem było śniadanie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Po przejechaniu 40 km wzdłuż południowego brzegu jeziora Issyk – Kul, dojechaliśmy do księżycowego miejsca – Canionu Skazka. Przez godzinę wędrowaliśmy po pomarańczowo-brunatnych, piaskowych pagórkach. Zanim wyruszyliśmy w góry Tien Chan, zatrzymaliśmy się w miejscowości Tamga, żeby w świetnie zaopatrzonym samoobsługowym sklepie, uzupełnić zapasy wody i jedzenia. Po czym zaczęliśmy
powolną wspinaczkę drogą asfaltową, potem szutrową w jedną z dolin Tien Chan (Niebiańskich Gór). Aż dojechaliśmy na przełęcz na wysokości 3800 m n.p.m.
Wokół nas roztaczała się surowa równina otoczona zaśnieżonymi grzbietami, zaczęły pojawiać się pierwsze konie i pojedyncze jurty oraz górskie jeziorka. Po czym zaczęliśmy zjeżdżać w dół, żeby w dolinie nad rzeką rozbić swój, tak naprawdę pierwszy obóz w górach. Wjeżdżając już na duże wysokości, odczuwaliśmy skutki choroby wysokościowej jak: ból głowy i brak apetytu, nie mówiąc już o zaburzeniach snu. Na szczęście aspiryna łagodziła dolegliwości.
5) 24 VII Tien Chan 3000 m n.p.m. (30 km)
Noc do udanych nie należała. Mi dokuczało zimno i ból głowy. W czasie śniadania w pięknym otoczeniu przyrody, odwiedził nas sędziwy pasterz ogromnego stada owiec (1000 sztuk). Przy wspólnej herbacie i czekoladzie, opowiedział nam o swojej rodzinie i pracy, o tym jak na letnie miesiące, opuszcza dom i przenosi się w góry, żeby zostać pasterzem.
Potem było pakowanie i zwijanie namiotów, krótka wycieczka na najbliższą górę i ruszyliśmy w dalsza drogę w dół doliny, wzdłuż rzeki Burkhan. Im niżej zjeżdżaliśmy, tym dolina robiła się coraz szersza, a na zielonych zboczach co chwilę mijaliśmy stada koni, krów, owiec.
Po drodze musieliśmy pokonać kilka – płytkich potoków. Ten nocleg spędziliśmy nad rzeką Burkhan, w ogromnej dolinie. Po rozłożeniu obozowiska i napełniwszy brzuchy, ruszyliśmy na pobliski, zielony grzbiet na którym pasły się przeróżnej maści konie.
Ale wcześniej odwiedziła nas kirgiska rodzinka z pobliskiej jurty: matka z trojgiem małych dzieci. Początkową nieufność dzieci udało nam się przełamać obdarowując je słodyczami i drobnymi zabawkami. 12-letni syn pokazał nam, niesamowite sztuczki ze swoim koniem, którego później użyczył nam na krótkie przejażdżki (oczywiście pod czujnym okiem właściciela) .
6) 25 VII Tien Chan 3000 m n.p.m. (30 km)
Zjeżdżając w dół Doliny Burghan, wciąż towarzyszyły nam stada zwierząt.Tym razem rozbiliśmy się pośrodku bardzo rozległej doliny, gdzie rzeka Jil-Suu, wpada do Burghan. Byliśmy pośrodku wielkiego, zielonego pastwiska, otoczeni z każdej strony stadami pasących się koni i krów, które po drugiej stronie rzeki (naprzeciw naszych namiotów) miały swój wodopój.
Po obiedzie, zrobiliśmy sobie spacer na pobliskie wzgórza, z pasącymi się stadami koni, które okazały się bardzo płochliwe. Noc okazała się dość zimna, ale i tak w „kokonach” z puchowych śpiworów, do późna podziwialiśmy nocny spektakl jaki się rozgrywał się nad naszymi głowami na rozgwieżdżonym niebie. A naszym przewodnikiem „po gwiazdach” okazał się Jędrzej.
7) 26 VII Bosogo 2700 m n.p.m. – Góry At-Bashy (240 km)
Przez 140 km, zjeżdżając w dół do Kotliny Naryńskiej, góry zmieniały się jak w kalejdoskopie.
Jadąc drogą wzdłuż rzeki Naryń dojechaliśmy do miasta Naryń (2000 m n.p.m.). Tu zjedliśmy pyszny obiad (700 som), zrobiliśmy na bazarze zakupy i ruszyliśmy w dalszą drogę. Ale najpierw w lokalnym biurze podróży, odebraliśmy (wcześniej załatwione) pozwolenia, potrzebne do poruszania się przy granicy z Chinami.
Dalsze 100 km, na południe wiodło przez rolnicze tereny z pasiekami w tle.
Na noc zatrzymaliśmy się na łączce nad rzeczką, w pobliżu miasteczka Bosogo. Wieczorem zaobserwowaliśmy na południowej półkuli ciekawe zjawisko. Przez 10 min. na linii horyzontu (na północy) pojawiła się jasna półkula, która przez 10 min stopniowo się powiększała, po czym zniknęła, pozostawiając nas w zupełnym osłupieniu. Zasypialiśmy zastanawiając się czy mamy do czego wracać … (wciąż nie mieliśmy połączenia ze światem).
8)27 VII Kol-Suu 3350 m n.p.m. (80 km)
Znaleźliśmy się w strefie przygranicznej z Chinami (30 km w linii prostej), jechaliśmy przez ogromne płaskowyże otoczone zaśnieżonymi górami. Przy drodze pojawiły się stada jaków, pojedyncze jurty a przy nich dzieci.
Dojechaliśmy do Jyrgal’s Yurt Camp w Dolinie Ak-Say. To rodzaj kirgiskiej agroturystyki: kilkanaście jurt i prosty barak służący za jadalnię (Radek był tu rok wcześniej na motorze) i skromne ale czyste toalety i umywalki.
Cena 2800 som obejmowała: nocleg w jurcie, 3 pyszne posiłki i wycieczkę z 2 przewodnikami na koniu, do okresowego jeziora Kol-Suu (7 km w jedną stronę). Po szybkiej instrukcji z „obsługi konia” ruszyliśmy.
9)28 VII Range Baybiche-Too 1800 m n.p.m. (400 km)
Droga wiodła najpierw korytem wyschniętej rzeki Ak-Say, potem gruntową, płaską drogą, wzdłuż granicy z Chinami. Dalsze 200 km to była podróż autostradą, aż do Narynia. Tu zrobiliśmy duże zakupy na lokalnym targu i w supermarkecie (baniaki z wodą), zjedliśmy porządny obiad w restauracji (tu skusiłam się na kawę, była droga i słaba ). 70 km na zachód od Narynia na stepie rozbiliśmy namioty. (O godz. 21 było 30 º C!)
W nocy – od strony drogi z której zjechaliśmy, widzieliśmy jakieś światełka, które poruszały się w tę i z powrotem. Rano okazało się – po wjechaniu na drogę, że położono świeży asfalt, a te ruchome światełka, to był po prostu pracujący ciężki sprzęt.
10) 29 VII Osh 900 m n.p.m. (320 km)
Tego dnia, mieliśmy dotrzeć do stolicy Południa (bardziej muzułmański region Kirgistanu) miasta Osh położonego w Kotlinie Fergańskiej. Droga przez góry Ak-Shyyrak i góry Fergana w większości była szutrowa, wąska i bardzo kręta. Po drodze mijaliśmy wielkie ciężarówki, mozolnie wjeżdżające na przełęcze. Umiejętności i odwaga tych kierowców w samochodach, (które u nas raczej by nie przeszły przeglądu technicznego) zasługiwały na wielki szacunek.
W Osh zatrzymaliśmy się w hotelu Osh-Nuru ( bez wcześniejszej rezerwacji), pamiętającego jeszcze czasy radzieckie. Dla żeńskiej części ekipy, liczyło się tylko to, że pokoje miały łazienkę z bieżącą wodą i do tego ciepłą! Wieczorem wyruszyliśmy „w miasto”, w poszukaniu miłej knajpki z dobrym jedzeniem. Wybrana przez nas efektowna restauracja w wielkim ogrodzie z rosyjskimi turystami i z rosyjską muzyką, nie do końca zadowoliła nasze kulinarne oczekiwania. Szaszłyki, okazały się twarde i żyłowate. Za to wybór piwa był zaskakująco bogaty.
11)30 VII okolice Abdykalyk 1200 m n.p.m. (340 km)
Po pysznym śniadaniu w formie szwedzkiego stołu, którego nie powstydziłby się hotel 5-gwiazdkowy, podjechaliśmy samochodami pod świętą górę czyli górę Sulejmana (Salomona). Zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie z górą w tle (zabrakło czasu na wejście bo za 3 dni musieliśmy być w Biszkeku, a sporo kilometrów było przed nami),
i ruszyliśmy na północny-zachód, do Parku Sary Chelek. Jadąc wzdłuż granicy z Uzbekistanem, przez żyzne pola Kotliny Fergany, zrobiliśmy zakupy na jednym z wielu przydrożnych straganach kupując miejscowe, świeże warzywa i owoce. Zostawiając za plecami Uzbekistan, nasza autostrada M41 odbijała na północ i jechaliśmy wzdłuż rzeki Naryń (30 km). Ponieważ do parku dotarliśmy za późno (był już zamknięty) na nocleg wybraliśmy pobliską dolinkę, nad rzeką pośrodku wioski (za miejscowością Abdykalyk). A za towarzystwo mieliśmy miejscowe … osiołki.
12) 31 VII Toktogul – 1100 m n.p.m (290 km)
Opuściliśmy rejon niewielkich wiosek z poletkami uprawnymi, wróciliśmy do drogi M41 ( na pewnym odcinku była płatna – 45 som/auto). Przez 60 km jechaliśmy wzdłuż turkusowych nurtów Narynia, przedzierającego się przez brunatne góry.
W końcu dojechaliśmy do wielkiego, sztucznego jeziora Toktogul. Powstało ono, po wybudowaniu w 1976 r wielkiej tamy na Naryniu i największej w Kirgistanie elektrowni wodnej. Jezioro jest otoczone kolorowymi górami, z których każde pasmo wygląda inaczej. Nad Toktogulem zrobiliśmy sobie dłuższy postój. To było już drugie, wielkie kirgiskie jezioro w którym mieliśmy szczęście popływać. Z braku najmniejszego cienia nad południowym brzegiem jeziora, zdecydowaliśmy (ja byłam w mniejszości, która chciała zostać),
pojechaliśmy szukać miejsca pod nocleg, w pagórkach na północ od jeziora. W miejscowości Torkent zjechaliśmy z asfaltu i gruntową drogą, wjechaliśmy w górskie łąki i ścierniska. Ostatecznie zjechaliśmy niżej, żeby o 21:30 rozbić namioty nad rzeką, w ciemnościach rozświetlonych przez światło naszych czołówek i w towarzystwie setek ciem.
13) 1 VIII okolice Sosnovka 1600 m n.p.m. (260 km)
Tego dnia, jadąc w kierunku Biszkeku drogą M 41, dwa razy wspięliśmy się na przełęcz powyżej 3000 m n.p.m. Najpierw była pass Ala-Bel 3184 m, (w paśmie górskim Talas Ala-Too), gdzie spróbowaliśmy kirgiskich specjałów: kurutu (wędzone kulki jogurtowe, przekąska pasterzy ) i kumysu (mleczny napój alkoholowy). My specyfiki nie przypadły do gustu. 80 km dalej (Góry Kyrgiskie) jechaliśmy 3-kilometrowym tunelem Too-Ashuu na 3180 m, wybudowanym pod przełęczą o tej samej nazwie. W miejscowości Sosnovka, zjechaliśmy z asfaltowej drogi i gruntową drogą wjechaliśmy w wąską dolinę rzeki Ak-Suu. Tu zatrzymaliśmy się na noc, mając za sąsiadów … Czechów.
14) 2 VIII Biszkek (80 km)
Po deszczowym dniu, nastał słoneczny i gorący dzień. Dojechaliśmy do Biszkeku, gdzie po zameldowaniu się w Hostelu Apple (www.applehostel.kg), wyruszyliśmy na poszukiwanie myjni. (Samochody przed zdaniem, musiały zostać umyte). W końcu auto umyliśmy w rosyjskiej myjni, potem były zakupy w pobliskim supermarkecie, a pod wieczór i obiado-kolacja w miejscowej restauracji.
15) 3 VIII Biszkek
Dzień zakupów. Gdy my, dziewczyny biegałyśmy od sklepiku do sklepiku, w celu kupienia pamiątek, większość panów kontemplowała sobie na ławeczce pod zakładem fryzjerskim. A było w czym wybierać, bo na Bazarze Osh, można było kupić dosłownie wszystko. My dodatkowo zrobiliśmy zakupy spożywcze na 6 dni, bo następnego dnia rano, mieliśmy wyruszyć z plecakiem do Parku Ala-Archa. Ponieważ połowa naszej ekipy: Renia z Radkiem i Ewa z Jędrzejem, w nocy wracała samolotem do Polski, był to ostatni, wspólny wieczór w Kirgistanie, więc toastów przy kirgiskim piwie i kirgiski stole (siedzieliśmy w kucki) nie było końca.
16) 4 VIII Park Ala-Archa, Tepshi Plato 2460 m n.p.m. (35 km + 14 km)
Rano, zamówioną wcześniej taksówką (1700 som), razem z Gosią i Tomkiem, dojechaliśmy do bram Parku Narodowego Ala Archa – 1500 m n.p.m. (40 min od Biszkeku). Założony w 1976 r park, znajduje się w Górach Kirgiskich a swoją nazwę zawdzięcza rzece o tej samej nazwie, jest popularnym miejscem wycieczek mieszkańców stolicy. Dalszą drogę, 12-cie asfaltowych kilometrów do bazy Alplagier (Alp-Lagier) 2200 m n.p.m., pokonaliśmy już na nogach (jest możliwość podjechania taxi). A nie było łatwo, bo ciężkie plecaki, do tego reklamówki z jedzeniem, w upale trochę ciążyły. Ale to miała być rozgrzewka, przed wspinaczką wyżej. W okolicach Ala-Archa Hotel, zaczynają się szlaki w wyższe partie gór, znajduje się tu pole namiotowe, sklepik i kilka budynków.
To była niedziela, więc wokół mnóstwo rodzin z dziećmi, z których część piknikowała przy rzece. Po odbiciu od asfaltu i rzeki, wąską ścieżką – początkowo sosnowym lasem – zaczynamy wspinaczkę mocno do góry. Po 45 min zmęczeni, docieramy do kamienia Broken Heart ( Złamane Serce ) 2380 m n.p.m. skąd rozpościera się piękny widok na doliny rzek: Ala-Archa i Ak-Say.
Idąc dalej stromą ścieżką, doszliśmy do wypłaszczenia Tepshi Plato, idealnego miejsca pod rozbicie namiotów. Tego wieczoru staliśmy się swoistą „atrakcją turystyczną”, dla schodzących z góry turystów (namioty były jakieś 20 m od szlaku), z których większość chciała z nami zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie.
17) 5 VIII – Base Camp Racek 3300 m n.p.m. (5,5 km)
Tego dnia, przeszliśmy niewiele zaledwie ponad 5 km, ale były to bardzo wymagające kondycyjnie kilometry! O ile pierwsza godzina, mocno eksponowaną ścieżką, łagodnie pnącą się do góry – do wodospadu Ak-Sai, była przyjemną wycieczką,
(po drodze musieliśmy przejść potok i lasek), to dalej było coraz trudniej. Aż do samej bazy Racek, była to wspinaczka po piargach i usypujących się kamieniach, przy dużej stromiźnie i pełnym słońcu. Dobrze, że mieliśmy kijki bo z kilkunastokilogramowym balastem na plecach, wspinaczka trwałaby pewnie dwa razy dłużej, a nie 3 godziny (z częstymi przerwami na odpoczynek). W końcu docieramy na zieloną polankę, wciśniętą między 2 skalne grzbiety, gdzie znajduje się baza Racek. Oferuje ona nocleg w schronisku ( sali wieloosobowa 500 som) lub w namiotach (400 som). My nasze namioty rozbiliśmy nad strumykiem (100 som/noc). Tego dnia jak i przez następne, nie byliśmy jedynymi Polakami.
18) 6 VIII Jeziorko Uchitel 3650 m n.p.m. (8 km)
Przyjemna 4-kilometrowa wycieczka, miejscami po nieprzyjemnych kamieniach i ogromnych głazach, do polodowcowego jeziorka Uchitel. Zasilane wodami lodowca o tej samej nazwie, jeziorko ma przepiękny, turkusowy kolor. Mimo sporej wysokości, było zadziwiająco gorąco, bezwietrznie i pięknie.
19) 7 VIII Pik Uchitel 4640 m n.p.m.(8 km)
Pobudka przed 4 rano, żeby o 5:20 – z czołówkami rozświetlającymi ścieżkę – wyruszyć na Pik Uchitela. Musieliśmy wyruszyć tak wcześnie, żeby zdążyć przez deszczem, który codziennie w godzinach popołudniowych padał. Szlak na szczyt nie jest trudny technicznie, wymaga tylko dość mozolnej wspinaczki przez strome rumowiska (dlatego kijki trekkingowe konieczne). Sporym wyzwaniem jest 1300 m przewyższeń na odcinku 4 km. Początek szlaku dość łatwy (pokrywa się z wczorajszym), schody zaczynają się, gdy szlak odbija wyraźnie w lewo. Wyraźna ścieżka – oznaczona co jakiś czas kopczykami z kamieni, prowadzi przez ogromne piargi, dalej to wspinaczka po wielkich głazach, na których często kluczyliśmy szukając właściwej drogi (kolejnych kopczyków). Dzięki dobrej aklimatyzacji, nie bolała nas głowa, szliśmy wolnym, jednostajnym tempem, robiąc co jakiś czas, krótkie przerwy na wyrównanie oddechu. Na wysokości ok. 4 400 m weszliśmy na główną grań, ze śniegiem po północnej stronie,
trzymając się bezpieczniejszej,nieośnieżonej prawej strony, docieramy na szczyt. (Po 5 godz.). Jesteśmy zmęczeni ale szczęśliwi, że się udało! Widoki wokół porażające: lodowce i doliny daleko w dole, a wyżej skaliste wierzchołki.
Po długim odpoczynku i sesji zdjęciowej, przyszedł czas na powrót (tą samą drogą). Zejście zajęło nam niecałe 3 godz., przy największych stromiznach, przypominało „drogę przez mękę”, bo chwila nieuwagi groziła „przekoziołkowaniem” kilka metrów w dół. Szczęśliwie choć lekko poturbowani (Gosia i Tomek), zeszliśmy do bazy. Kondycja i pogoda dopisała, a zdobycie Uchitela było takim ukoronowaniem naszej kirgiskiej przygody.
20) 8 VIII Dolina Ala – Archa 2200 m n.p.m.
Po zwinięciu namiotów i spakowaniu się, pożegnaliśmy się z Bace Racek i ruszyliśmy na dół do Doliny Ala-Archa. 2 godziny i byliśmy przy hotelu Ala – Archa. Tu rozstaliśmy się z Tomkami, którzy zamierzali busem wrócić do Biszkeku. Zrobiliśmy zakupy w niedużym sklepiku, (musieliśmy tylko trochę poczekać na przyjście właścicielki) wykupiliśmy ostatnie butelki wody i lepioszki. Po czym weszliśmy do hotelu a dokładnie hotelowej restauracji… . Nie bardzo tu pasowaliśmy. My: z dużymi plecakami, w brudnych traperach, z reklamówką z zakupami, a tu: białe obrusy i elegancka kelnerka. Ale człowiek głodny nie zawraca sobie głowy takimi detalami. Z bogatego menu była tylko zupa podobna do naszego rosołu z konkretną wkładką mięsną oraz pierożki z mięsem. (Dziwne bo sąsiedni stół z kirgiską rodziną, aż się uginał od talerzy z pachnącymi potrawami). Po liofilizowanych obiadach, które serwowaliśmy sobie przez 4 dni, wszystko smakowało wybornie (zapłaciliśmy 420 som). Już z pełnymi żołądkami, poszliśmy dalej w górę doliny. Jakieś 1,5 km od hotelu, w miejscu, gdzie rzeka Ak-Sai wpada do większej Ala-Archa, znaleźliśmy miejsce na rozbicie namiotu. Wcześniej, nie udało się nam przejść przez sieć strumieni zasilających Ale-Archa, żeby dołączyć do grupy Polaków, którzy po drugiej stronie, mieli obozowisko.
21) 9 VIII Dolina Ala-Archa – Biszkek (8 km)
Ostatnia noc w górach, pod namiotem do udanych nie należała – za sprawą bardzo głośnego nurtu Ala-Archa. Rano, gdy Krzysiek odpoczywał przy namiocie, ja zrobiłam sobie godzinny spacer w górę rzeki Ak-Sai. Dziwnie wyglądało szerokie, koryto rzeki, którego dnem płynęły leniwie strumykami. (Rzeka bierze swój początek z lodowca). Potem znowu „zawalczyłam” ze strumieniami i w końcu, udało mi się przejść na drugą stronę doliny, żeby ścieżką dalej pójść w górę Doliny Ala-Archa wzdłuż rzeki Ala-Archa. Doszłam do żółtego mostku na rzece i zawróciłam.
Po powrocie do Krzyśka, ruszyliśmy z plecakami w kierunku hotelu, żeby złapać „coś” do Biszkeku. Tym czymś okazała się taksówka (1100 som), od miłego kierowcy mówiącego trochę po angielsku, dowiedzieliśmy się o zamieszkach w stolicy (dzień wcześniej) podczas, których zginął policjant. Kolejne 2 noce spędziliśmy w Apple Hostel, tylko tym razem w innym – dopiero co wyremontowanym – budynku. Wieczorem była pożegnalna kolacja z Tomkami w pysznej restauracji niedaleko Osh Bazar.
22) 10 VIII Biszkek
Zakupy na Bazarze Osh i w świetnie zaopatrzonym, klimatyzowanym supermarkecie „Frynze” znajdującym się blisko hostelu. Nocowaliśmy sami w pokoju wieloosobowym, który miał wielki balkon z widokiem na ogród, a na parterze budynku, znajdowała się nowoczesna kuchnia. Obok której był „korytarz”, gdzie zostawiało się buty. Wspólna łazienka dla kilku pokojów, nie stanowiła dla nas żadnego problemu. Dla nas liczyło się tylko to, że miała bieżącą wodę. Wieczorem recepcjonistka zamówiła nam taksówkę na lotnisko, która o godzinie 2 przyjechała po nas.
11 VIII Biszkek-Istambuł-Berlin
Znowu liniami Pegasus Airlines, polecieliśmy do Istambułu (3 godz. czekania) a stamtąd do Berlina-Schönefeld.
Spędziliśmy w Kirgistanie niezapomniane 3 tygodnie. Obrazy gór Tien Chan – bo to dla nich tam pojechaliśmy, na zawsze zostaną w mojej głowie. Ośnieżone lub w kolorach ziemi pasma górskie, rozległe doliny, pustynne stepy i ogromne, zielone płaskowyże otoczone górami, do tego stada koni – największej dumy Kirgizów, jurty i przyjaźni ludzie. Zobaczyliśmy tylko niewielką część Kirgistanu i dlatego zamierzamy tu kiedyś wrócić.