„Nie tylko pagórki czyli malownicza Toskania” (21.V-8.VI.2016)
Wakacje 2016 postanowiliśmy spędzić znowu we Włoszech, a dokładnie w malowniczej Toskanii. Byliśmy tu w 2014 r. – zaledwie cztery dni, ale Toskania na tyle nas wtedy zauroczyła, że postanowiliśmy wrócić, tylko już na dłużej. Ten region Włoch, to nie tylko malownicze pagórki z cyprysami, ale również góry i wyspy. Pierwszy tydzień mieliśmy spędzić w górach na północy regionu – w Alpach Apuańskich, kolejne 3 dni – na południu Toskanii (50 km na południowy – zachód od Sieny) w okolicach miasteczka Gavorrano, żeby popłynąć na toskańską wyspę – Elbę. Przez ostatnie 5 dni w Toskanii, naszą bazą wypadową do przepięknej – wpisanej na listę UNESCO – doliny Val d′Orcia, miał być camping w pobliżu miasteczka San Giovanni D′Asso. W planach mieliśmy też, odwiedzenie mniej lub bardziej znanych toskańskich miasteczek i napicia się espresso na malowniczych piazzach. (Pizę i Florencję zwiedziliśmy już wcześniej). Nie wspominając już o spróbowaniu toskańskiego wina, zjedzeniu pizzy i zrobieniu doskonałego zdjęcia, idealnemu toskańskiemu krajobrazowi…
Dzień 1 Gallicano ALPY APUAŃSKIE
Przez Niemcy, Austrię (tu był nocleg), dotarliśmy do Włoch. A dokładnie do górskiego miasteczka Gallicano, położonego w środku Alp Apuańskich, w rozległej dolinie Serchio (same góry z Alpami nie mają żadnego związku, leżą w Apeninach). Przez tydzień Gallicano było naszą bazą wypadową w góry i w inne ciekawe miejsca w dolinie. Położone poza miastem, z ładnym widokiem na góry, nasze mieszkanie (jedno z trzech w niskim budynku) okazało się bardziej przytulne i komfortowe niż na zdjęciach. Pies blisko, po drugiej stronie ulicy miał trawnik, gdzie mógł załatwić swoje potrzeby. Do tego przemiła, uczynna i lubiąca psy (też kiedyś posiadaczka labradora) właścicielka, która za psa nie pobierała żadnych opłat. Miejsce również Pagowi się podobało, bo wkradł się w łaski sąsiadów i mógł sobie do woli biegać po sporym trawniku i ogrodzie. Więcej o kwaterze na: www.hermitageholidays.com/pl-pl/
Dzień 2 Lukka
Z powodu deszczu musieliśmy zmieniać plany, zamiast w góry wyruszyliśmy do Lukki, dojechaliśmy w 45 min (38 km). Samochód zostawiliśmy na dużym, płatnym parkingu i przechodząc jedną z bram, w renesansowych murach znaleźliśmy się wewnątrz starego miasta. Po czym wąską, zatłoczoną uliczką, doszliśmy do głównego placu – Piazza San Michele. Najważniejszym zabytkiem był tu, pochodzący z XII w. kościół San Michele in Foro, zbudowany z kolorowych pasów marmuru. Z rzucającą się w oczy wysoką fasadą, przewyższającą linię dachu, z licznymi arkadami i kolumnami. W drodze do kolejnego placu natknęliśmy się na dom urodzenia Giacomo Pucciniego – Casa di Puccini, dziś mieści się tu muzeum kompozytora. Kolejny plac – Piazza San Martino – mniejszy od poprzedniego, ale z najważniejszym kościołem w Lukka – Katedrą San Martino z XV w. Pierwszą rzeczą rzucającą się w oczy była asymetryczna fasada katedry – przez dobudowanie obok dzwonnicy (była akurat remontowana). Zbudowana z biało-brązowego marmuru, z trzema rzędami arkad, budowla dominowała na placu. Było tu mniej tłoczno, a Pag mógł napić się wody z marmurowej fontanny. Spacerując w labiryncie wąskich uliczek, trafiliśmy pod XV-wieczną wieżę Torre Guinigi, na szczycie której rosną dwa dęby. Wysoka, widoczna z daleka wieża, była świetnym punktem orientacyjnym. Przez bramę w jednej z uliczek, weszliśmy na największą osobliwość miasta, owalny plac – Pizza del Anfiteatro. Wybudowany w miejscu dawnego amfiteatru rzymskiego plac. Otoczony przez pastelowe kamienice, z rozstawionymi kawiarnianymi stolikami z parasolami, plac kusił, żeby odpocząć przez chwilę przy jednym z nich. Do dziś nie bardzo wiem, dlaczego tego nie zrobiliśmy, żeby przy espresso napatrzeć się na ten owalny plac, którego 100 lat wcześniej tu jeszcze nie było. Po 2 godzinach zmęczeni turystycznym zgiełkiem, uciekliśmy na stare mury otaczające starówkę. Szczytem zabytkowych, szerokich murów z 6 bramami, biegnie czterokilometrowa, piękna, aleja spacerowa. Stąd – z jednej strony, podziwialiśmy starówkę żeby z drugiej, popatrzeć na znajdującą się poza obrębem murów, bardziej nowoczesną Lukkę. I Pagowi się tu bardziej podobało, bo nie musiał się powstrzymywać przed oznaczaniem terenu. A tu, terenów zielonych – zwłaszcza w 11 bastionach, pełniących funkcję parków, nie brakowało. I właśnie spacer po tych osobliwych murach, będzie dla mnie najmilszym wspomnieniem z Lukki.
Dzień 3 Monte Forato 1223 m n.p.m. – Calomini Hermitage
Doczekaliśmy się w końcu pięknej pogody, więc wyruszyliśmy na górski szlak, z zamiarem wejścia na popularny, z ciekawym łukiem skalnym – szczyt Monte Forato. W drodze do miasteczka , odbiliśmy z głównej drogi, żeby dojechać do góry asfaltową drogą, na brzeg skalnego urwiska – do Pustelni Calomini Hermitage. Kilometrowa, kręta i wąska droga, czasami na skraju przepaści, jest sporym wyzwaniem dla kierowców. W końcu ta pustelnia „zawieszona” jest na potężnej ścianie skalnej, jakieś 70 m od jej podstawy. Auto zostało na niedużym bezpłatnym parkingu, a my przez bramę weszliśmy do białego kompleksu, będącego akurat w remoncie. Musieliśmy obejść się jednak smakiem, bo nie udało nam się wejść do środka kościoła. (Byliśmy w środku tygodnia, a wnętrze jest dostępne dla turystów tylko w weekend). Ale przynajmniej dokładnie przyjrzeliśmy się XVIII wiecznej kolumnowej fasadzie kościoła, oraz klasztorowi z dzwonnicą. Trudno było mi uwierzyć, że większa część kościoła ukryta jest w skale. Po czym samochodem wróciliśmy na dół, do głównej drogi i w kwadrans dojechaliśmy do miasteczka Fornovolasco, oczywiście krętą i wąską drogą. Miasteczko malowniczo wciśnięte w wąską dolinę wzdłuż rzeki. Na jedynym (bezpłatnym) parkingu w miasteczku, zostawiliśmy auto i wyruszyliśmy na szlak na Monte Forato. Oznaczenia szlaków w tym masywie były dość dobre, co prawda wszystkie były w kolorze czerwono-białym, ale ponumerowane, często z czasem i nazwą miejsca do którego prowadziły. Tuż za miastem kolorowa mapka ze szlakami, rozjaśniła nam obraz naszej drogi. I tak do przełęczy Poce di Petrosciana 961 m n.p.m. (szlak nr. 6), doszliśmy drogą wzdłuż wyschniętego koryta strumienia, a potem wyraźną, stromą ścieżką, przez las. Zajęło nam to ok 2 h, szlak był bez większych trudności. Na przełęczy odsłoniła się przepiękna panorama na pobliskie szczyty z jasno-błękitnym morzem w tle. Podobne trochę do naszych zalesionych Beskidów, Alpy Apuańskie pokazały drugą twarz, kiedy to nad zielonymi szczytami, zaczęły pojawiać się granie o fantazyjnych kształtach. No i z taką „łagodniejszą” granią mieliśmy się za chwilę zmierzyć. Na przełęczy zaczynał się szlak nr 110 i przez pierwsze kilkanaście metrów w górę, musieliśmy użyć rąk. Bałam się trochę o Paga, jak się okazało – niepotrzebnie – bo radził sobie lepiej od nas i to on na nas musiał czekać, a nie my na niego. Uporawszy się z tym najtrudniejszym odcinkiem szlaku, weszliśmy w las i łagodną ścieżką stopniowo, nabieraliśmy wysokości. Za ostrym zakrętem, wypatrzyliśmy – dzisiejszy cel – położony na siodle, dzielącym dwa wierzchołki góry – skalny pomost. Jest on celem wielu wycieczek, my trafiliśmy na miłą grupę Anglików, którzy nie tylko chętnie zrobili nam zdjęcia (naszym aparatem), ale i pobawili się z Pagiem, który przekupiony smakołykami, był gotowy do pójścia z nimi. Sam łuk robi spore wrażenie, a na żywo wydaje się jeszcze większy niż na zdjęciach, a spod niego można podziwiać inne szczyty. Nie udało nam się przejść po tym 8-metrowym pomoście, bo zaczęła zmieniać się pogoda, z porywistym wiatrem przyszła mgła, która przysłoniła nam dosłownie wszystko. Po wbiegnięciu na skalisty północny wierzchołek Monte Forato z krzyżem, zeszliśmy trochę poniżej grani. I szlakiem nr 12, najpierw dość stromą ścieżką, potem gruntową drogą w lesie, wróciliśmy do Fornovolasco (ostatnie 3-4 kilometry pokrywały się z drogą do góry). Całość zajęła nam około 12 km.
Dzień 4 Barga
Samochodem podjechaliśmy do pobliskiego miasteczka Fornaci di Barga. Na parkingu koło supermarketu zostawiliśmy auto i już na nogach, zaczęliśmy 5-kilometrową wycieczkę do zabytkowego miasteczka – Barga. Do położonej na górze, otoczonej górami Bargi, droga wiodła – oczywiście pod górę. Wokół nas roztaczały się sielskie krajobrazy: zaorane pola, ukwiecone łąki, uprawy oliwek i winorośli, a na horyzoncie gór, cisza i spokój, oraz żar lejący się z nieba. Do tego okazałe wille i zadbane gospodarstwa z ogrodami, oraz aleje cyprysowe i laski bambusowe z 4-metrowymi okazami (nie wiedziałam, że rosną w Europie!). W końcu dotarliśmy do przedmieść Bargi z okazałymi willami. Tu przy głównej ulicy, zrobiliśmy sobie postój przy ławkach, na platformie widokowej, z rozległą panoramą na górzystą okolicę. Stąd od starówki, dzieliła nas tylko stroma ulica. Przechodząc przez zabytkową bramę w starych murach, znaleźliśmy się wewnątrz starówki. Przemierzając labirynt ciasnych – pustawych jeszcze – uliczek, placyków z pałacami, kafejkami i kościółkami, pokonując całą masę stromych podejść i schodów, znaleźliśmy się u podnóża przepięknej katedry. Prowadziły do niej szerokie, kamienne schody. Wyżej, wchodziliśmy już osobno, bo jedno z nas musiało zostać z Pagiem, czemu nie protestował bo w końcu mógł sobie dłużej odpocząć w cieniu. Położona na szczycie wzgórza, majestatyczna katedra góruje nad Bargą, a z jej dziedzińca podziwialiśmy niesamowitą panoramę Alp Apuańskich. XI-wieczna Katedra Św. Krzysztofa, zrobiła na nas wrażenie swoją prostą bryłą z białego wapienia i surowym wnętrzem. Do tego, podobna do wieży obronnej – dzwonnica wyrastająca z … dachu katedry. Ciemne, z małymi oknami wnętrze, kryło dwie piękne perły: romańską ambonę oraz drewnianą figurę patrona miasta i katedry – San Cristoforo (czyli Św. Krzysztofa). Także trochę czasu spędziliśmy w tym pięknym miejscu. Potem był spacer mniej starymi, ale również ciekawymi ulicami Bargi. Powrót tą samą drogą, całość zajęła nam 14 km.
Dzień 5 Gallicano – Grotta del Vento
Zwłaszcza Pagowi należał się odpoczynek. Gdy on odpoczywał na trawniku przed domem w Gallicano, to my część dnia spędziliśmy osobno. Ja sobie zrobiłam godzinną wycieczkę biegową po pagórkach Gallicano i wzdłuż rzeki (River path) Dobiegając do drogi prowadzącej do Fornovolasco z dołu mogłam podziwiać Pustelnię Calomini Hermitage. Po moim powrocie, Krzysiek zrobił sobie wycieczkę (samochodem) do Jaskini Wiatru (Grotta del Vento). Wąziutka i kręta droga do groty od strony Fornovolasco, z powodu urwisk skalnych, była dużym wyzwaniem, z którym Krzysiek świetnie sobie poradził. W jaskini spędził 2 godziny (trasa nr 2), z panem przewodnikiem oraz przewodnikiem audio w języku polskim. Z wielu ciekawych miejsc z efektownymi stalaktytami i stalagmitami, najciekawsza okazała się 50-metrowa Przepaść Gigantów. Szczegóły o Grotta del Vento: www.grottadelvento.com/ENG/percorsi.aspx
Dzień 5 Monte Sumbra 1765 m n.p.m.
Samochodem przyjechaliśmy do oddalonego o 50 min od Gallicano miasteczka Capanne, położonego na 800 m n.p.m. i stąd zaczęliśmy wędrówkę szlakiem nr. 145 na szczyt Monte Sumbra. Szlak bardzo ciekawy, momentami dość stromy z ekspozycją i z niesamowitymi widokami. Najpierw szliśmy przez las, drogą zasypaną kasztanami w łupinach z ostrymi igłami. Okazały się one zmorą dla łap Paga bo wbijały się w jego poduszki. Więc co parę metrów zatrzymywaliśmy się, żeby uwolnić łapki z igieł, próbując naszymi traperami torować Pagowi ścieżkę przez koszmarne kasztany. Ale tak wyglądał nasz tylko pierwszy kilometr na szlaku. Gdy droga zrobiła się bardziej stroma, zaczęły się pojawiać pojedyncze skały i widoki. W murze skalnym – do którego doszliśmy, na pierwszy rzut oka – nie do przejścia – musieliśmy przecisnąć się przez bardzo wąską, długą na jakieś 8 m szczelinę. Potem było dość strome zejście po kamieniach w dół i dalej już wąską ścieżką po trawiastym zboczu kolejnej góry, zaczęliśmy stopniowo nabierać wysokości. Zaczęły się odsłaniać przepiękne widoki na góry – wyżej, a niżej – na zielone oczko jeziora Isola Santa. Był upał i trochę cienia dawały pojedyncze drzewa i pozostałości kamiennych chat pasterskich, gdzie robiliśmy sobie postoje. Od jakiegoś czasu staliśmy się obiektem ciągłej obserwacji, ze strony sporego stada kozic (naliczyliśmy ich 10 sztuk!). Grupie przewodził czarny cap z pokaźnymi rogami, który ze skalnej kazalnicy miał doskonały widok na „intruzów”. Pozostałe kozice musiały zadowolić się widokiem ze stromego zbocza. Były chyba przyzwyczajone do widoku ludzi, bo nie spłoszyliśmy ich, gdy trochę się do nich zbliżyliśmy. Straciwszy z oczu kozice, doszliśmy na wysokość 1452 m n.p.m., do miejsca – Colle delle Capanne, gdzie krzyżowały się szlaki. Według jednego z drogowskazów na Monte Sumbra mieliśmy jeszcze 1,20 h. Odpoczynek przy drewnianych ławkach i stolikach był obowiązkowy, żeby zebrać siły i odpocząć przed ostatnim, nieco eksponowanym – ale i najpiękniejszym – odcinkiem szlaku. Ale najpierw musieliśmy drogą podejść przez bukowy las, żeby znaleźć się na długim, skalistym grzbiecie. Ścieżka gdy wychodziła z lasu, biegła tuż nad krawędzią przepaści. Przed nami wyłoniła się w całej krasie, południowa ściana Monte Sumbra. Marmurowa, pionowo opadająca w dół, 700-metrowa ściana, wygląda trochę, jak przecięta wzdłuż na pół – góra. Dalsza kilometrowa, wyraźna ścieżka biegła bliżej lub dalej głównej grani prowadzącej na szczyt. Następnie czekała nas mozolna wspinaczka po kamiennych blokach i kamieniach, potem stroma ścieżka zaprowadziła nas na skraj urwiska, żeby na koniec trawiastym, łagodnym zboczem dojść na szczyt z metalowym krzyżem. Dopiero pod szczytem, spotkaliśmy pierwszych dziś turystów! A na szczycie zapierająca dech w piersiach, rozległa panorama na Alpy Apuańskie, jezioro Di Vagli (jutro mieliśmy tu przyjechać), kamieniołomy na Monte Altissimoro oraz Morze Tyrreńskie. Było pięknie, niestety Pag z braku cienia, nie podzielał naszego entuzjazmu. Tu zrobiliśmy sobie dość długi odpoczynek (pilnując, żeby nasz labrador nie uciekał z naszego cienia), bo czekał nas jeszcze powrót do samochodu. Odbył się on – tym samym szlakiem, którym przyszliśmy, z koszmarnymi, kolczastymi kasztanami na koniec.
Dzień 6 Lago di Vagli
Po ciężkim wczorajszym dniu, przyszła kolej na „spacerowy” dzień. Samochodem dojechaliśmy do oddalonego o 32 km od Gallicano jeziora Lago di Vagli. Największe sztuczne jezioro Toskanii, wypatrzyliśmy wczoraj, wspinając się na Monte Sumbra. Otoczone górami, jezioro z malowniczym półwyspem z miasteczkiem Vagli Sotto, na tyle nas zainteresowało, że postanowiliśmy spędzić tu cały dzień. Z Lago di Vagli związana jest ciekawa historia miasta-widma. Gdy z jeziora spuszcza się wodę, co jest konieczne dla przeprowadzenia prac konserwacyjnych tamy, z błota na dnie wyłania się średniowieczne miasteczko Careggine. Gdy w 1948 r utworzono jezioro, z tamą na rzece Edron, miasto-widmo odsłoniło się 4 razy i za każdym razem przyciąga tysiące turystów. (1958, 1974, 1983 i 1994). Samochód zostawiliśmy na bezpłatnym, dużym parkingu u podnóża wzniesienia na którym znajduje się Vagli Sotto. Na wielkim parkingu nasza skoda była jedynym samochodem i ruszyliśmy zwiedzać. Oczywiście droga do centrum wiodła pod górę, przez liczne schody, strome i wąskie uliczki, urocze placyki z ławkami. Po drodze mijaliśmy stare, niewysokie domy z czerwonymi dachami i koty różnej maści, których na szczęście Pag nie widział. W najwyższym punkcie miasteczka, na głównym placu znajdował się kościół z wysoką dzwonnicą – w remoncie. Żeby dojść do jeziora, musieliśmy zejść uliczką mocno w dół, a ścieżką wzdłuż Lago di Vagli doszliśmy do mostu-deptaka i przeszliśmy na drugą stronę jeziora. Z 140-metrowej kładki roztaczał się ładny widok na Vagli Sotto w tle ze skalistymi, górami. Drugi, bardziej efektowny most bo wiszący, okazał się niestety zamknięty, ale stąd zobaczyliśmy potężny wierzchołek Monte Sumbra. Dalszy czas minął nam, na spacerowaniu, drogą wzdłuż jednej z odnóg jeziora. Niestety bez dostępu do wody, bo zawsze jakieś krzewy lub drzewa oddzielały nas. W końcu udało nam się znaleźć ustronne miejsce nad samą wodą. Przy płytkiej ale czystej wodzie, z zarośniętym trawą brzegu, zrobiliśmy sobie piknikowanie, a Pag puszczony luzem, zdecydował się nawet na kąpiel. I ja przez chwilę myślałam o pójściu w ślady Paga, ale odwiódł mnie od tego, długi wąż pływający w jeziorze. Przez gada a właściwie płaza, w pośpiechu opuściliśmy miejsce, bo zaczęłam widzieć węże nie tylko w wodzie… Dalszy spacer prowadził drogą w lesie, a asfaltem wróciliśmy do Vagli Sotto. Lago di Vagli jest za długim jeziorem, żeby w całości je przejść, nam udało się tylko obejść krótszą jego odnogę, ale to wystarczyło żeby uznać Lago di Vagli za najładniejsze jezioro górskie nad jakim byliśmy.
Dzień 7 Diabelski Most – Volterra – Gavorrano TOSKANIA
Przyszedł czas wyjazdu z Alp Apuańskich i przeniesienia się na południe Toskanii w okolice miasteczka Gavorrano, gdzie czekała na nas kolejna kwatera. Czekała nas ponad 200 kilometrowa podróż. Gallicano żegnało nas w smugach deszczu, na szczęście po 15 min jazdy trafiliśmy w okienko pogodowe, akurat gdy dojechaliśmy do miejscowości Borgo a Mozzano. Tu, w dolinie rzeki Serchio, znajduje się średniowieczny Most Diabelski (Ponte del Diavolo) znany też pod nazwą Mostu Św. Marii Magdaleny (Ponte della Maddalena). Pora naszego przyjazdu była dość wczesna i byliśmy jedynymi turystami i pobliski parking, gdzie zostawiliśmy auto, oraz most należał do nas. Oryginalny, kamienny most, z pięcioma asymetrycznymi łukami, stopniowo nabiera wysokości (idąc od strony ulicy, nie torów), żeby w najwyższym punkcie osiągnąć wysokość 18 m. Zdążyliśmy zrobić zdjęcia, kiedy zaczęło znowu padać. Wróciliśmy do naszego samochodu i udaliśmy się w dalszą drogę do Gavorrano. Po drodze zamierzaliśmy zwiedzić Volterrę. Przez całą drogę, ponad 100 km – lało jak z cebra. Na szczęście ulewa zamieniła się w kapuśniaczek, kiedy odbywaliśmy żmudną wspinaczkę samochodem, serpentynami na ponad 500-metrowe wzgórze z klifami na którym znajduje się Volterra. Auto zostawiliśmy na wielkim parkingu pod wysokimi, kamiennymi murami. Przez najbliższą bramę, z olbrzymimi drewnianymi drzwiami, weszliśmy do średniowiecznego miasta. Spacerując w labiryncie wąskich uliczek, gdzie kamienice, kostka brukowa na ulicach oraz dachy były w kolorze ochry, co potęgowało wrażenie elegancji i harmonii. Pustymi jeszcze, mokrymi uliczkami, stopniowo wchodziliśmy coraz wyżej, aż trafiliśmy na główny plac miasta – Piazza dei Priori. Stoi tu najstarszy ratusz w Toskanii – XIII wieczny Palazzo dei Prior, który do dziś pełni pierwotną funkcję. A obok majestatyczny Palazzo Pretorio, składający się z kilku budynków z wieżą. Na placu znajduje się też, przebudowana w XVI w z prostą fasadą – romańska katedra, wtopiona się z innymi budynkami. Obeszliśmy wokół XIII-wieczne baptysterium zbudowane na planie ośmiokąta, częściowo z pasów jasnego i ciemnego kamienia czym nawiązuje do zabytków z Pizy. Dalej, uliczką zeszliśmy niżej, w okolice średniowiecznych murów, skąd mieliśmy doskonały widok na toskańskie wzgórza poniżej. Po drodze przeszliśmy przez kolejną zabytkową, tym razem Etruską Bramę (Porta Etrusca) z VI w p.n.e. z pozostałościami etruskich rzeźb (Etruskowie byli założycielami miasta). Dalej już było krążenie urokliwymi uliczkami, udekorowanymi kolorowymi flagami, wśród kawiarnianych stolików, sklepików z pamiątkami oraz zaczepiających Paga turystów. Wystarczyło wejść w boczną, mniej reprezentacyjną uliczkę, gdzie przed wejściami do kamienic z domofonami, stały doniczki z kwiatami, ekwilibrystycznie zaparkowane auta oraz stojaki z praniem. Oczywiście dotarliśmy do ulicy z której rozpościerał się w dole, widok na ruiny teatru rzymskiego, datowanego na I w p.n.e. Tu zrobiliśmy sobie dłuższy postój. Pag przy misce z wodą odpoczywał i nawiązywał międzynarodowe przyjaźnie, a my robiliśmy zdjęcia. Schodząc uliczkami niżej, doszliśmy do okazałej fortecy Medicich (Fortezza Medicea), gdzie mieści się więzienie. Volterra z klimatyczną, średniowieczną starówką z zabytkami pamiętającymi etruskie i rzymskie czasy, urzekła nas. Do tego atrakcyjnie położona na wzgórzu, była naszym „miastem idealnym” i najładniejszym toskańskim miasteczkiem. Ale do przejechania mieliśmy jeszcze 110 km. Im bardziej zbliżaliśmy się do miasteczka Gavorrano tym robiło się ładniej. Przez chwilę – jadąc drogą szybkiego ruchu – zobaczyliśmy morze. W końcu dojechaliśmy do wiejskiej posiadłości, zatopionej wśród pagórków, gajów oliwnych i cyprysowych alejek. Pagowi otoczenie też się podobało, bo w końcu doczekał się długiego spaceru, podczas którego znowu poczuł smak prawdziwej wolności.
Dzień 8 Elba – Portoferraio
Naszym celem na dziś, była największa z wysp w Archipelagu Toskańskim – Elba – „wyspa Napoleona”. Tu w 1814 r. zesłano Napoleona Bonaparte, który spędził na wyspie rok, zarządzając nią jako gubernator. W godzinę dojechaliśmy do leżącego nad dwoma morzami: Morzem Liguryjskim i Morzem Tyrreńskim, portowego miasta – Piombino. Już od starożytnych czasów, miasto było ważnym strategicznie miejscem, otoczonym z trzech stron morzem. Samochód zostawiliśmy na bezpłatnym parkingu i dalej już na piechotę, doszliśmy do dużego portu, z którego o 9:30 odpływał nasz prom. Wybraliśmy jednego z dwóch przewoźników – Toremar. Rozkład i cennik promów: http://www.toremar.it/en/. Prawie w ostatniej chwili kupiliśmy bilety i popędziliśmy do czekającego już promu pasażerskiego. Bilet okazał się dość drogi (64,70€ – w dwie strony – pies 4€), ale jak miało się później okazać, wycieczka po Elbie warta była tej ceny. (Chorwackie promy są zdecydowanie tańsze, a za psa nic się nie płaci). Godzinny rejs przez cieśninę, w towarzystwie niemieckich turystów, którzy umilali sobie czas bawiąc się z Pagiem, dość szybko minął. Zwłaszcza końcówka rejsu była najciekawsza, gdy wpłynęliśmy do malowniczej zatoki, otoczonej długim półwyspem na którym znajdował się „żelazny port”- Portoferraio. Po wyjściu z promu, gdy niemieccy emeryci udali się do luksusowego, klimatyzowanego autokaru, my udaliśmy się na główną, zatopioną w słońcu i w spalinach – ulicę, żeby nią dojść do rezydencji Napoleona (ok. 5 km). Po 15 min spaceru w skwarze, zmieniliśmy plany i autobusem miejskim (linia nr. 2; bilet 1,70€/osobę) w 15 min dojechaliśmy w pobliże willi cesarza – Villa di San Martino. Tonący w zieleni elegancki, okazały pałac, okazał się zamknięty, jak to bywa w każdy poniedziałek… Więc obeszliśmy się smakiem, robiąc kilka fotek zza wysokiej bramy i na pocieszenie kupując sobie kubek z podobizną Napoleona i jego willami (na drugą, skromniejszą Villa dei Mulini, zabrakło nam czasu). Dalsza wycieczka prowadziła przez bardziej dziką część Elby, żeby turystycznymi szlakami (nr. 45 i 48) wrócić do Portoferraio. Najpierw ścieżką, przez iglasty las z dębami korkowymi, sosnami z wielkimi szyszkami i piniami wspięliśmy się na 300-metrowe wzniesienie, za plecami zostawiając przepiękną panoramę na Portoferraio i zatokę oraz na północne wybrzeże wyspy. Zejście stromą ścieżką przez gęsty ciekawy lasek było już bardziej wymagające. Potem już w miarę łagodny szlak, prowadził gruntową drogą, obok willi z dorodnymi palmami, agawami, kaktusami o fantazyjnych kształtach, oraz przez alejki cyprysowe i piniowe. Poza paroma osobami na rowerach, nie spotkaliśmy po drodze, żadnych ludzi i dlatego Pag przez większość drogi swobodnie sobie biegał. Ostatni kilometr to był spacer uliczkami przedmieść Portoferraio, pyszne lody w centrum i powrót na nabrzeże. Gdy Krzysiek z Pagiem odpoczywali na zacienionej ławce w parku, ja zrobiłam krótką wycieczkę z aparatem po skąpanej w słońcu promenadzie. Ładna, w kształcie podkowy, z dużym – portem pasażerskim i mniejszym – jachtowym, po jednej stronie, z kolorowymi kamienicami z mnóstwem sklepów i kafejek, została uwieczniona na zdjęciach. Czułam w nogach przebyte 12 km i darowałam sobie wspinaczkę do górującej nad miastem imponującej XVI-wiecznej fortecy – Fortezze Medicee. O 18:30 mocno zmęczeni weszliśmy na prom, z żalem opuszczając piękną Elbę i wróciliśmy do Piombino. Skąd już o zmroku, samochodem dojechaliśmy do Gavorrano.
Dzień 9 Massa Marittima – Gavorrano
Po wczorajszym dość forsownym dniu, przyszła kolej na spacerowy dzień czyli poznanie kolejnych toskańskich miasteczek: Massa Marittima i Gavorrano. Do pierwszego z nich (20 km) dotarliśmy w niecałą godzinę, krętą i malowniczą drogą, zakończoną wspinaczką na 300-metrowe wzgórze. Samochód, został na płatnym parkingu pod zabytkowymi murami (1€/1h), a my przez jedną z bram wkroczyliśmy na starówkę. I po paru minutach znaleźliśmy się na głównym placu starego miasta – Piazza Garibaldi. Nieduży, w kształcie wyciągniętego trójkąta plac, zastawiony kawiarnianymi stolikami, jest jednym z ładniejszych toskańskich placów jakie widzieliśmy. Znajdowały się tu reprezentacyjne zabytki miasta: piękna katedra Cattedrale di S. Cerbone i dwa pałace, romański Palazzo del Podesta oraz Palazzo Comunale. Droga do górującej nad placem romańskiej katedry z dzwonnicą, prowadziła przez szerokie – ułożone pod ostrym kątem do placu, schody. Gdy Krzysiek z Pagiem odpoczywali w zacienionej części Piazza Garibaldi, ja zwiedziłam katedrę. Miałam to szczęście, że zwiedzałam praktycznie sama, bez nadzoru żadnej „pani” zabraniającej robienia zdjęć (w sezonie taka osoba się zdarza). Surowe, przestronne wnętrze, z licznymi dziełami sztuki – z cennymi obrazami „Madonny Łaskawej” i „Ukrzyżowaniem” i XI wiecznymi płaskorzeźbami, zwiedzałam dobre 30 min, czym nieco naraziłam się moim niecierpliwym chłopakom. Dalej już zwiedzaliśmy razem. Stromą, zatłoczoną, ale urokliwą ulicą Via Moncini, doszliśmy do drugiej części miasta, w której znajduje się m. in. wybudowana w XIV w. Forteca Siennejska (Fortezza dei Senesi) z jeszcze starszą wieżą Candeliere (Torre del Candeliere). W pobliskim nieco zaniedbanym, malutkim, pustym parku, z kamiennymi ławkami, Pag mógł sobie trochę pobiegać. Potem było spacerowanie po gąszczu wąskich, zabytkowych uliczek, a w warzywniaku na jednej z nich, kupiliśmy świeżego melona i pomarańcze. Potrzebowaliśmy pół godziny, żeby wydostać się z zabytkowej części miasta i po długich schodach wdrapać się do miejskiego parku. Tu, na tarasie widokowym na starych murach, z których roztaczała się przepiękna panorama na okolice i starą Massa Marittima, urządziliśmy sobie piknik. My rozkoszowaliśmy się widokiem i smakiem pysznych owoców, podczas gdy Pag po krótkim bieganiu po parku … zapadł w sen. Gdy po melonie i pomarańczach został tylko zapach i skórki, zeszliśmy na dół, żeby w kafejce na Piazza Garibaldi wypić espresso i zjeść lody. Także Massa Marittima opuszczaliśmy z pełnymi żołądkami, żeby udać się do kolejnego miasteczka – Gavorrano. Miasteczko widoczne z daleka, bo dumnie góruje nad płaską okolicą, na spłaszczonym wzniesieniu. Znowu musieliśmy pokonać serpentyny, żeby wspiąć się do starego miasta. Auto zostało na ulicy, nieopodal szkoły i ruszyliśmy na nogach pod górę, na starówkę, na której byliśmy jedynymi ludźmi! Towarzystwa dotrzymywały nam tylko dziesiątki, przeróżnej maści kotów, wygrzewających się w słońcu. Były na tyle rozleniwione, że nie tylko na nas, ale i na Paga nie zwracały najmniejszej uwagi. Spacerując po labiryncie wąskich, zadbanych uliczek i zaułków, chłonęliśmy atmosferę tego kameralnego „wymarłego” miasteczka. Ze średniowiecznych murów, ciekawie zaadaptowanych na potrzeby obecnych mieszkańców, podziwialiśmy przepiękną panoramę na okolicę. Gavorrano choć pozbawione efektownych zabytków i placów, z niedużą ale ładną, otoczoną murami starówką, jest na tyle interesujące, że warto je odwiedzić, tym bardziej, że miejsce ludzi zajęły urocze koty .
Dzień 10 Montalcino – Sant′Antimo – San Giovanni D′Asso
Po 3 nocach spędzonych w agroturystycznym gospodarstwie, przyszedł czas na zmianę miejsca. Kolejne 5 nocy mieliśmy spędzić na campingu pod miasteczkiem San Giovanni D′Asso, 30 km na południowy-wschód od Sieny. Ale zanim tam dotarliśmy, po drodze odwiedziliśmy kolejne toskańskie miasteczko na wzgórzu (ponad 500 m n.p.m.) Montalcino. Charakterystycznym zabytkiem miasta była stojąca na wzniesieniu, powyżej miasta – forteca z XIV w. Oczywiście było też stare miasto ze średniowiecznymi kościołami, wąskimi i stromymi uliczkami, duży plac, ale przede wszystkim były sklepiki z lokalnymi specjałami i winami. Miasto otoczone winnicami, właśnie z winiarstwa – obok turystyki, żyje. I my skusiliśmy się na zakup wytrawnego Rosso di Montalcino (6€) tym bardziej, że właściciel wcześniej pozwolił mi spróbować kilku rodzajów win (Krzysiek był kierowcą więc degustacja spadła na mnie, nie mogłam odmówić – mimo wczesnej pory). Generalnie Montalcino w moim prywatnym rankingu miast i miasteczek toskańskich, plasuje się na dalszym miejscu. 9 km na południe od Montalcino znajduje się stare benedyktyńskie opactwo – Sant′Antimo. Nie mogło nas zabraknąć w tym wyjątkowym miejscu. Wystarczyło odbić od głównej drogi i 1 km zjechać w dół, w pobliże opactwa. Na poboczu zostawiliśmy samochód i poszliśmy oglądać to cudo. Romańska bazylika z prostokątną wieżą, w otoczeniu starych drzew oliwnych, cyprysów oraz wzgórz z winnicami i polami, tworzy przepiękny obraz. Niezwykły zabytek, w niezwykłym otoczeniu. Podziwianie kościoła z zewnątrz i od środka, było prawdziwą ucztą dla oka i duszy. Gdy Krzysiek zwiedzał wnętrze, ja z Pagiem spod 100-letniego drzewa oliwnego, próbowałam sobie wyobrazić jak tu było, za czasów Karola Wielkiego (VIII w.) który ponoć zatrzymał się w tym miejscu, żeby pomodlić się o zdrowie dla swoich chorych żołnierzy. Cesarz w podziękowaniu Bogu za uzdrowienie armii, ufundował opactwo. Obecny kształt bazyliki pochodzi z XII w., ale owalna bryła – będąca kiedyś kościołem, dziś pełni funkcję zakrystii, pochodzi z IX w. Ciekawe, że ponad 100 lat temu Sant′Antimo było zdewastowane i pełniło funkcję magazynu, a Benedyktyni wrócili tu dopiero w 1979 r. po 500-latach! Zwiedzenie surowego wnętrza, z nagimi, kamiennymi ścianami, przy cichym – sączącym się z głośników, śpiewie zakonników, nastraja refleksyjnie. Najcenniejszym fragmentem skromnego wnętrza kościoła jest XII-wieczny malowany krucyfiks, który wieńczy skromny ołtarz. Po obejrzeniu wnętrza bazyliki, chcieliśmy zrobić sobie jeszcze wycieczkę po pagórkach wokół opactwa, ale nadciągnęła kilkugodzinna ulewa i zamiast na ścieżce, wylądowaliśmy w aucie. Nie udało nam się w Sant′Antimo spędzić tyle czasu ile chcieliśmy, ale i tak miejsce nas urzekło. Deszcz – jak się miało później okazać – prześladować nas miał codziennie … . Następnie, przez Montalcino dojechaliśmy pod miasteczko San Giovanni D′Asso, gdzie zatrzymaliśmy się na kameralnym campingu Il Treccolo. Pobyt na nim, zaczęliśmy od przeczekania w aucie oberwania chmury, a potem dopiero wzięliśmy się za rozbijanie namiotu. Pod wieczór, gdy się w końcu rozpogodziło, zrobiliśmy sobie rekonesans po ładnej okolicy, odkrywając niedaleko ciekawy zamek. Na niedużym, położonym w dolince wśród pól – campingu, za psy nie pobierano żadnej opłaty, podobnie jak za auto i prąd! Nic dziwnego, że Pag był tu jednym z wielu czworonogów. Opłaty obowiązywały tylko za: osoba/8€, namiot/ 6€ do tego przemiły gospodarz. Strona campingu: http://www.camping-iltreccolo.it/en/. I stąd mieliśmy blisko do niezwykłej doliny Val d′Orcia.
Dzień 11 okolice San Giovanni D′Asso
Wczoraj z powodu deszczu, przez mokre szyby samochodu, przyszło nam oglądać te sielskie, toskańskie krajobrazy, dlatego dziś gdy, już nie padało, chcieliśmy przyjrzeć się im z bliska. Wystarczyło wyjechać samochodem 3 km na północ od San Giovanni D′Asso. Auto zostawało na poboczu, a my zatapialiśmy się w malownicze pagórki, pokryte zielonymi kobiercami pól i łąk. Szkoda tylko, że tych dróg gruntowych nie było za dużo. Tereny są tu bardziej rolnicze, mniej tu upraw winorośli i oliwek, a więcej pasących się owiec i snopków siana. A daleko w tle góry – z dominującą nad południową Toskanią – Monte Amiata (1738 m n.p.m.). Po 2 słonecznych godzinach, przyszła ulewa i jedynie Pag był szczęśliwy z powrotu na camping. Bieganie po polach, na tyle go zmęczyło, że gdy tylko wszedł do namiotu natychmiast zasnął.
Dzień 12 Rocca d′Orcia – Val d′Orcia – Pienza
Tego dnia mieliśmy zamiar odwiedzić twierdzę – Rocca d’Orcia, który góruje na skalistym urwisku, nad piękną doliną – Val d′Orcia. Położona w dolinie rzeczki d′Orcia, na południe od Montalcino i Pienzy, w 1999 r. dolina została wpisana na listę UNESCO. Doceniono jej wyjątkowe walory krajobrazowe, co chcieliśmy zweryfikować. Samochodem w 30 min podjechaliśmy do małego miasteczka Rocca d’Orcia, leżącego u podnóża fortecy. Oczywiście wcześniej była wspinaczka, stromą, krętą drogą. Auto zostało na bezpłatnym parkingu i już na nogach kontynuowaliśmy dalszą wspinaczkę. Z XIII-wiecznej twierdzy, do dziś zachowała się 2-piętrowa, pięciokątna wieża, oraz fragmenty grubych murów (bilet wstępu 3€). W drodze na mury, zatrzymywaliśmy się na punktach widokowych, ale dalej zaczęły się już schody, dosłownie i w przenośni. Akurat ażurowe schody (metalowe krateczki) od szczeniaka Pag, omijał wielkim łukiem. O ile do góry, schody pokonał nadzwyczaj szybko i sprawnie (przy schodzeniu, stopień po stopniu, powoli pokonywał stopnie, czym zasłużył sobie na aplauz i brawa turystów, a od nas na smakołyki). Strome, wąskie schody, wewnątrz wieży, pokonywaliśmy już pojedynczo, bez Paga. Z platformy widokowej umieszczonej na najwyższym punkcie wieży, mogliśmy podziwiać piękną panoramę Val d′Orcia. Po wyjściu z wieży, korzystając z ładnej pogody, zrobiliśmy sobie pieszą wycieczkę w dół, do rzeki d′Orcia. Było ładnie i dość łatwo – bo z górki, Pag spuszczony ze smyczy, mógł w końcu pobiegać. Niespodzianki zaczęły się dopiero, gdy doszliśmy do rzeki. W wartkiej rzece, Pag zamoczył tylko łapy, i „odpoczywał” nurkując za kamieniami. Dość przygnębiające wrażenie robiły pozostałości 2 mostów: zniszczone betonowe filary oraz metalowa konstrukcja wiszącego mostu … bez desek. Powrót do Rocca d’Orcia, już tak przyjemny i łatwy nie był, droga mniej lub bardziej stromo, prowadziła w większości pod górę, (musieliśmy pokonać w pionie ponad 500 metrów). Ale najciekawsze było jeszcze przed nami. Jadąc samochodem przez rozległą dolinę Val d′Orcia, co chwilę robiliśmy postoje na poboczu, na sesje zdjęciowe. Fotografowanie kolorowych wzgórz z porozrzucanymi gospodarstwami, nie miałoby końca, gdyby nie, pewne zmiany na niebie. Słońce coraz częściej chowało się za chmurami, które zaczęły przybierać niepokojąco, ciemne kolory, no i do tego, wzmagający się wiatr. Gdy deszcz był kwestią minut, ewakuowaliśmy się do najbliższego miasta – Pienzy, „miasta idealnego”, tylko nie dla nas… . Wysiedliśmy z samochodu, zdążyliśmy dojść do głównego Piazza del Pio II z renesansową katedrą oraz pałacami i nastąpiło oberwanie chmury. Okienka w deszczu wykorzystywaliśmy, żeby w ekspresowym tempie, obejść okolice placu oraz sfotografować ze starych murów Val d′Orcia. Żeby nie przemoknąć do suchej nitki, wróciliśmy do auta i na camping. Przez całą drogę powrotną czyli 30 km, letnia ulewa nie dawała za wygraną.
Dzień 13 Ripa d′Orcia – Vignoni
Ostatnią wycieczkę po Toskanii, zaplanowaliśmy tak, żeby nacieszyć jeszcze oczy piękną Val d′Orcia i zobaczyć jedną z jej atrakcji – średniowieczny zamek Ripa d′Orcia. W tym celu, autem dojechaliśmy do San Quírico d′Orcia (14 km). Samochód zostawiliśmy za miastem i gruntową drogą wyruszyliśmy do zamku. Wybraliśmy jeden z wielu szlaków turystycznych w tym regionie (są tu też również szlaki rowerowe i winne). Nic dziwnego, że spotykaliśmy tu sporo turystów i rowerzystów. Droga wiodła przez gaje oliwne, uprawy winorośli, pola, gdzieniegdzie pojawiały się ogrodzone, okazałe wille lub skromne gospodarstwa. No i co jakiś czas, pojawiały się ładne widoki na Val d′Orcia, i na wczorajszy Rocca d’Orcia po drugiej stronie d′Orcia. Pogoda dopisywała, Pag sobie luzem biegał, obszczekując zamknięte za ogrodzeniami pieski. Szlak dobrze oznaczony, nie stwarzał żadnych problemów, ale sielanka miała się wkrótce skończyć. Po 2 godzinach, doszliśmy do zamku. Brama była otwarta, a na niej wisiała kartka z jakąś informacją po włosku, wokół żadnej żywej duszy. A wewnątrz murów znajdował się cały kompleks kamiennych budynków, ładny ogród i okazałe wieże. Trochę czuliśmy się jak intruzi. Później dopiero wyczytałam, że świetnie zachowany zamek jest w prywatnych rękach i nie jest dostępny do zwiedzania. Zamek dziś jest luksusowym hotelem. Po szybkim „zwiedzeniu” zamku, ruszyliśmy w drogę powrotną. Żeby nie wracać tą samą drogą, po pierwszy kilometrze odbiliśmy od naszej drogi w lewo. Początkowo szlak prowadził szeroką drogą, która stopniowo zaczęła się robić coraz węższa i bardziej wyboista. Aż w końcu zamieniła się w błotnistą, zawaloną kamieniami ścieżkę, prowadzącą ostro w dół. Jakby było mało, to musieliśmy od czasu do czasu z niej schodzić, żeby zrobić miejsce uczestnikowi crossowego wyścigu. I tak zeszliśmy do rzeczki d′Orcia, byliśmy dokładnie po drugiej stronie wczorajszego miejsca. Pag trochę się ochłodził w mętnej wodzie, żeby za chwilę wytarzać się w błocie a my zrobiliśmy sobie zasłużony odpoczynek, przed wspinaczką do góry. (musieliśmy z powrotem wejść na wysokość 400 m n.p.m.) Dalsza droga nie była o wiele lepsza od tej w dół, jak nie brodziliśmy po kostki w błocie, to musieliśmy przedzierać się przez jakieś zarośla. Aż w końcu doszliśmy do wijącej wśród pól i upraw drzew oliwnych, polnej drogi, która doprowadziła nas do maleńkiego, opustoszałego miasteczka – Vignoni. Przepięknie położone wśród kolorowych pagórków, z kilkoma kamiennymi domami, małym kościółkiem i zabytkową wieżą z murami. A odpoczywając na kamiennych ławkach przy wejściu do miasteczka, mogliśmy podziwiać rozległą panoramę Val d′Orcia! Ale nie trwało to jednak za długo, bo za chwilę zaczęła się ulewa. (Deszcz od jakiegoś czasu – wisiał w powietrzu). Schowaliśmy się w bramie w murach, a gdy straciliśmy nadzieję na rozpogodzenie, ruszyliśmy. Wystarczyło parę minut i cała nasza trójka przemokła do suchej nitki. (Mimo kurtek przeciwdeszczowych). Po 30 min ulewa ustała, i zza chmur czasami wyszło słońce, rzucając świetliste smugi na wzgórza. Co uwieczniliśmy na zdjęciach. Gdy wróciliśmy do San Quírico d′Orcia do samochodu, znowu zaczęło padać … .
Dzień 14 San Giovanni D′Asso – Rimini
Przyszedł czas na pożegnanie Toskanii i wyjazdu nad Morze Adriatyckie. W drodze na wschodnie wybrzeże, do popularnego kurortu Rimini, zwiedziliśmy – widoczne z okolic campingu – miasteczko San Giovanni D′Asso. Zatrzymaliśmy się na głównym placu, obok dużego parkingu i średniowiecznego zamku. Krzysiek został z Pagiem i zajął się robieniem zdjęć (z dużego placu rozciągała się ładna panorama na okolice) a ja krążyłam wokół zamku. To była już ostatnia szansa kupienia pocztówek z toskańskimi krajobrazami, żeby wysłać rodzinie i znajomym. Akurat była niedziela, większość sklepów była zamknięta, aż w końcu znalazłam otwarty lokal, będący równocześnie kawiarnią, barem i sklepikiem, gdzie kupiłam ładne kartki. W drodze nad morze, był jeszcze postój na ostatnie zdjęcia Toskanii i na zakupy w Lidlu. Podróż trwała ponad 3 godziny, liczyła 220 km, a najciekawsza okazała się przeprawa przez Apeniny. A im bardziej zbliżaliśmy się do morza, tym bardziej wysokie góry, ustępowały miejsca niewysokim pagórkom, między którymi przyszło nam trochę kluczyć. Aż w końcu dotarliśmy do Rimini. Akurat w tym mieście znaleźliśmy stosunkowo niedrogi nocleg, a miasto leżało na drodze powrotnej do Polski. I stąd mieliśmy blisko do niezwykłego miejsca San Leo, bo raczej unikamy kurortów. Zanim dojechaliśmy do hotelu, w gąszczu wąskich, jednokierunkowych ulic, przypatrzyliśmy się miastu zza szyb samochodu, które niespecjalnie nas zachwyciło. Nasz trzygwiazdkowy apartamentowy hotelik „Ofelia”, znajdował się 5 min. od morza i dysponował małym parkingiem. Po załatwieniu formalności w recepcji i przeniesieniu bagaży do mieszkania, wyruszyliśmy na spacer nad morze. Z racji niedzieli i plażowej pogody, główna promenada i plaże były oblegane przez setki ludzi. Co nie zdziwiło nas, bo Rimini to ulubione miejsce odpoczynku nad Adriatykiem, nie tylko samych Włochów. Większość ciągnących się kilometrami wzdłuż morza piaszczystych plaż, jest płatna i należy do hoteli. Każdy hotel ma swój wydzielony sektor plaży z parasolami i leżakami składanymi na noc. Płatne plaże mają swoją infrastrukturę w postaci pryszniców, toalet, przebieralni, barów, boisk, placów zabaw. Za każdy sektor odpowiada dwóch „kierowników.” Pomyślano nawet o plażowiczach z psami, dla których wydzielono specjalne sektory, gdzie obok leżaków dostawiono śmietniki, tylko opłata była nieco wygórowana – 15€/dzień. Jednym z chodników między parasolami, doszliśmy do samego morza. Woda okazała się ciepła, a piasek czysty, bardziej drobniejszy od naszego bałtyckiego. Pag prowadzony oczywiście na smyczy, zdążył zamoczyć łapy (a ja nogi), napić się słonej wody, a na koniec wytarzać się w piasku. Jemu gąszcz ludzi przy morzu najwyraźniej nie przeszkadzał. Dość szybko, uciekliśmy z plaży i zrobiliśmy sobie rekonesans w okolicach hotelu. Znaleźliśmy supermarket i w końcu jakiś skrawek zieleni dla Paga. Na szczęście wieczorem, gdy plaże opustoszały, Pag pobiegał i przypomniał sobie, że labradory poza jedzeniem, kochają również pływanie. A nie był jedynym psem na plaży, tylko my sprzątaliśmy po swoim psiaku a niektórzy nie…
Dzień 15 Verucchio – San Leo
Po wczorajszym dość leniwym dniu, uciekliśmy od morza i zgiełku Rimini, i wjechaliśmy w głąb regionu. Wystarczyło 30 min jazdy samochodem, żeby znaleźć się bliżej natury i historii, w ciekawym, górzystym krajobrazie. Wokół mieliśmy zielona wzgórza, wapienne masywy, malownicze urwiska skalne, a na nich porozrzucane – niczym wisienki na torcie – zamki, twierdze, ruiny i średniowieczne miasteczka. Z takich atrakcji słynie dolina rzeki Marecchia (wpada do Adriatyku w Rimini). A większość tych historycznych perełek, w XIV i XV w. wzniósł potężny ród Malatesta, dla podtrzymania swojej władzy, w tym regionie Włoch. Najpierw odwiedziliśmy zbudowane na skalnym cyplu, miasteczko Verucchio. Trafiliśmy tu trochę przypadkowo, jadąc do San Leo, wypatrzyliśmy z szosy, górującą nad doliną, jedną z jego twierdz. Nadrobiliśmy trochę drogi (nr drogi: 15 bis), żeby wspiąć się na wzgórze, ale warto było. Tuż przed wjazdem do miasteczka, przy drodze na bezpłatnym parkingu, zostawiliśmy auto i ruszyliśmy na zamek. Zamek – Rocca del Sasso, był główną siedzibą rodu Malatestów. Świetnie zachowany, z rozległą panoramą na dolinę i pas wybrzeża, zrobił na nas wrażenie. Potem był spacer po kameralnej, ładnej starówce i po Piazza Malatesta, z eleganckimi pałacami, kawiarnianymi stolikami i z informacją turystyczną, gdzie zaopatrzono nas w broszurki o mieście i w mapki regionu. Kolejnym, jeszcze ciekawszym miejscem w dolinie Marecchia, jest miasteczko San Leo (32 km od Rimini). Niesamowicie położone na masywie skalnym, króluje – niczym skalista wyspa, nad okolicą. Samochód zostawiliśmy na poboczu drogi, 2 km od miasteczka i asfaltową drogą doszliśmy do San Leo, na wysokość 583 m n.p.m. Ostatni odcinek krętej drogi jest najciekawszy, bo jest wykuty w skale. Przez starą bramę weszliśmy do urokliwego miasteczka. Jego historia związana jest z osobą Św. Leona, który w IV w. ewangelizował te ziemie i założył tu pustelnię (wtedy to miejsce nazywało się Montefeltro). Z jego czasów zachowała się w miasteczku, założona przez niego kaplica. Znajduje się ona na tyłach romańskiego kościoła parafialnego z IX w. – Santa Maria Assunta. Ten surowy, trzynawowy kościół, ze ścianami wzmacnianymi przez potężne przypory, stoi na kameralnym placu – Piazza Dante. Warto tu odpocząć przy jednym z kawiarnianych stolików, (nam przeszkodził w tym deszcz) i przy kawie, przyjrzeć się zabytkowym pałacom, dwupiętrowym kamienicom no i górującej nad miasteczkiem fortecy. Niewielu turystów, senna atmosfera, brzmienie ciszy przerywane jedynie dźwiękiem dzwonów, piękne zabytki na wyciągnięcie ręki, do tego niezdobyta twierdza, pięknie i dostojnie. Idąc dalej ulicą, na zielonym, nierównym skwerku podziwialiśmy XII-wieczne zabytki: Katedrę Świętego Leona (Cattedrale di San Leone) zbudowaną na planie łacińskiego krzyża i prostokątną dzwonnicę na zewnątrz, a okrągłą wewnątrz. A mijając piętrowe kamienice z maleńkimi restauracyjkami na parterze, doszliśmy na koniec ulicy, do mini-parku z punktem widokowym. Jednak San Leo to przede wszystkim forteca „Rocca Fortezza”. Która przez swoje eksponowane położenie na urwistej skale, cieszy się sławą, nigdy nie zdobytej twierdzy! Wznosi się ona nad miasteczkiem i żeby do niej dotrzeć, musieliśmy się trochę natrudzić, wspinając się schodami i mocno stromym. Obecny kształt twierdzy pochodzi z XV w., dawniej mieściło się tu więzienie, dziś znajduje się tu muzeum. No i stąd dopiero roztacza się przepiękna panorama na górzyste tereny wokół. Podobnie jak w Toskanii i tutaj dopadła nas letnia ulewa, którą przeczekaliśmy pod drzewem. Oryginalna twierdza zainspirowała samego Alighiera Dantego posłużył się nią, jako modelem „Czyśćca” i opisał w „Boskiej Komedii”. Umberto Eco uznał San Leo za najpiękniejsze miasto we Włoszech. I to jest chyba najlepsza rekomendacja tego wyjątkowego miejsca. I nie żałujemy, że nasz wybór padł na nie, a nie na zatłoczone i skomercjalizowane San Marino.
Dzień 16 Rimini
Przedostatni dzień we Włoszech, upłynął na błogim lenistwie. Krzysiek z Pagiem odpoczywali w hotelu, a ja sprawdziłam na sobie, jak wygląda to „włoskie plażowanie”. Po zgłoszeniu panu w recepcji, że wybieram się na plażę, dostałam karnecik z pieczątką hotelu i nr „hotelowego” sektora (45) nad morzem. Przy wejściu na moją plażę, zapłaciłam „kierownikowi” 4€, co mi dało prawo wyboru jednego z wielu leżaków, bez parasola ale z „daszkiem” (służył do ochrony głowy przed słońcem). Wytrzymałam tu 3 godziny, (w cenie miałam cały dzień) z książką, muzyką i ochładzającą bryzą morską i słońcem. Zdecydowanie wolę takie plażowanie niż ” nasze” leżenie na ręczniku. Może i kiedyś nad polskim Bałtykiem, opłaci się stworzyć taką plażową infrastrukturą. Potem już były ostanie zakupy, spacer po plaży z Pagiem, którego wodno-piaskowe harce wzbudziły uśmiech na kilku twarzach spacerujących. Wieczorem było bieganie plażą, byłam nieco zaskoczona, że można się opalić po godzinie 19… . Do Rimini trafiliśmy, bo stąd mieliśmy blisko do San Leo. Raczej już tu nie wrócimy, bo zazwyczaj trzymamy się z dala od zatłoczonych kurortów nad morzem.
Dzień 17 Rawenna
No i po 17 dniach, przyszedł czas pożegnania Włoch. W drodze powrotnej do Polski odwiedziliśmy jeszcze Rawennę (70 km od Rimini). Dwie godziny to zdecydowanie było za mało, żeby obejrzeć to ciekawe, wpisane na listę UNESCO, miasto z pięknymi mozaikami. Udało nam się tylko uwiecznić na zdjęciach VI-wieczne Bazyliki: San Vitale i San Apollinare Nuovo, oraz wypić – po raz ostatni, włoską kawę na włoskim piazza. Czas gonił a przed nami było do przejechania 1400 km z noclegiem w Austrii.
Włochy po raz kolejny okazały się krajem stworzonym do podróży z psami.