Jesienno – zimowe Góry Izerskie

               Jesienno-zimowe Góry Izerskie  10-13 XI 2016

Długi listopadowy weekend, spędziliśmy w Górach Izerskich, a dokładnie w Świeradowie – Zdroju. O ile uzdrowisko, jak i dolna część Izerów była w kolorowej, jesiennej scenerii, to wyżej było już bardziej biało, żeby nie powiedzieć zimowo. Niestety wszędobylska mgła nie odpuszczała i widoki były marne w piątek i sobotę, dopiero w niedzielę, w dniu wyjazdu zrobiło się pięknie. Ale po kolei…img_7938

                                                                                    11.XI.

img_7456

Schronisko PTTK „Na Stogu Izerskim”, gdzie psy są mile widziane, można z nimi nawet przenocować.  Spędziliśmy w środku ok 30 min i naliczyliśmy jeszcze 4 psy. http://stogizerski.republika.pl .

img_7530Czeski Smrk 1124 m n.p.m. zdobyty! Ale jakoś entuzjazmu u Paga nie widać, zawiedziony bo żaden z napotkanych turystów nie dał nic do jedzenia, a dużo ich było.

img_7592W drodze na dół do Świeradowa, napotkaliśmy wagoniki kolejki gondolowej. Zaniepokoiły one nieco Paga, ale obszczekał je i od razu poczuł się pewniej…

12.XI.

img_7686

Hala Izerska, za chwilę zawitamy do Chatki Górzystów. Na niebieskim szlaku spotkaliśmy niewielu turystów, ale w środku schroniska było ich sporo.

img_7722

Do Chatki Górzystów zawsze chętnie wracamy. My na pyszne naleśniki, a Pag do zaprzyjaźnionej suczki. Również tu można przenocować z psem, o czym wcześniej trzeba poinformować przemiłych gospodarzy. http://www.chatkagorzystow.sudety.it

13.XI.

W dniu wyjazdu mgła w końcu ustąpiła i w końcu wyjrzało słońce! Niebieskim szlakiem w godzinę wspięliśmy  na pobliską Sępią Górę 828 m n.p.m., skąd podziwialiśmy przepiękną panoramę Gór Izerskich.

Widoki nam się podobały, Pagowi – sądząc po jego minie – raczej nie.

img_7936

Sępiej Góry wypatrzyliśmy nie tak dalekie Karkonosze, aż żal było schodzić na dół i wracać do Szczecina.

 

Nie tylko pagórki czyli malownicza Toskania

„Nie tylko pagórki czyli malownicza Toskania”        (21.V-8.VI.2016)

Wakacje 2016 postanowiliśmy spędzić znowu we Włoszech, a dokładnie w malowniczej Toskanii. Byliśmy tu w 2014 r. – zaledwie cztery dni, ale Toskania na tyle nas wtedy zauroczyła, że postanowiliśmy wrócić, tylko już na dłużej. Ten region Włoch, to nie tylko malownicze pagórki z cyprysami,  ale również góry i wyspy.  Pierwszy tydzień mieliśmy spędzić w górach na północy regionu – w Alpach Apuańskich, kolejne 3 dni – na południu Toskanii  (50 km na południowy – zachód od Sieny) w okolicach miasteczka Gavorrano, żeby popłynąć na toskańską wyspę  – Elbę.  Przez ostatnie 5 dni w Toskanii, naszą bazą wypadową do przepięknej – wpisanej na listę UNESCO – doliny Val d′Orcia, miał być camping w pobliżu miasteczka San Giovanni D′Asso. W planach mieliśmy też, odwiedzenie mniej lub bardziej znanych toskańskich miasteczek i napicia się espresso na malowniczych piazzach. (PizęFlorencję zwiedziliśmy już wcześniej). Nie wspominając już o spróbowaniu  toskańskiego wina, zjedzeniu pizzy i zrobieniu doskonałego zdjęcia, idealnemu toskańskiemu krajobrazowi…

Dzień 1 Gallicano ALPY APUAŃSKIE

Przez Niemcy, Austrię (tu był nocleg), dotarliśmy do Włoch. A dokładnie do górskiego miasteczka Gallicano, położonegoIMG_2283 w środku Alp Apuańskich, w rozległej dolinie Serchio (same góry z Alpami nie mają żadnego związku, leżą w Apeninach). Przez  tydzień Gallicano było naszą bazą wypadową w góry i w inne ciekawe miejsca w dolinie. Położone poza miastem, z ładnym widokiem na góry, nasze mieszkanie (jedno z trzech w niskim budynku) okazało się bardziej przytulne i komfortowe niż na zdjęciach. Pies blisko, po drugiej stronie  ulicy miał trawnik, gdzie mógł załatwić swoje potrzeby. Do tego przemiła, uczynna i lubiąca psy (też kiedyś posiadaczka labradora) właścicielka, która za psa nie pobierała żadnych opłat. Miejsce również Pagowi się podobało, bo wkradł się w łaski sąsiadów i mógł sobie do woli biegać po sporym trawniku i ogrodzie. Więcej o kwaterze na: www.hermitageholidays.com/pl-pl/

Dzień 2 Lukka

Z powodu deszczu musieliśmy zmieniać plany, zamiast w góry wyruszyliśmy do Lukki, dojechaliśmy w 45 min (38 km). Samochód zostawiliśmy na dużym, płatnym parkingu i przechodząc jedną z bram, w renesansowych murach znaleźliśmy się wewnątrz starego miasta. Po czym wąską, zatłoczoną uliczką, doszliśmy do głównego placu  – Piazza San Michele. Najważniejszym zabytkiem był tu, pochodzący z XII w. kościół San Michele in Foro, zbudowany z kolorowych pasów marmuru. Z rzucającą się w oczy wysoką fasadą, przewyższającą linię dachu, z licznymi arkadami i kolumnami. W drodze do kolejnego placu natknęliśmy się na dom urodzenia Giacomo Pucciniego – Casa di Puccini, dziś mieści się tu muzeum kompozytora. Kolejny plac – Piazza San Martino – mniejszy od poprzedniego, ale z najważniejszym kościołem w Lukka – Katedrą San Martino z XV w. Pierwszą rzeczą rzucającą się w oczy była asymetryczna fasada katedry  – przez dobudowanie obok dzwonnicy (była akurat remontowana). Zbudowana z biało-brązowego marmuru, z trzema rzędami arkad, budowla dominowała na placu. Było tu mniej tłoczno, a Pag mógł napić się wody z marmurowej fontanny.IMG_2346 Spacerując w labiryncie wąskich uliczek,  trafiliśmy pod XV-wieczną wieżę Torre Guinigi,  na szczycie której rosną dwa dęby. Wysoka, widoczna z daleka wieża, była świetnym punktem orientacyjnym. Przez bramę w jednej z uliczek, weszliśmy na największą osobliwość miasta, owalny plac – Pizza del Anfiteatro. Wybudowany w miejscu dawnego amfiteatru rzymskiego plac. Otoczony przez pastelowe kamienice, z rozstawionymi kawiarnianymi  stolikami z parasolami, plac kusił, żeby odpocząć przez chwilę przy jednym z nich. Do dziś nie bardzo wiem, dlaczego tego nie zrobiliśmy, żeby przy espresso napatrzeć się na ten owalny plac, którego 100 lat wcześniej tu jeszcze nie było. Po 2 godzinach zmęczeni turystycznym zgiełkiem, uciekliśmy na stare mury otaczające starówkę. Szczytem zabytkowych, szerokich murów z 6 bramami, biegnie czterokilometrowa, piękna, aleja spacerowa. Stąd – z jednej strony, podziwialiśmy starówkę żeby z drugiej, popatrzeć na znajdującą się poza obrębem murów, bardziej nowoczesną Lukkę.  I Pagowi się tu bardziej podobało, bo nie musiał się powstrzymywać przed oznaczaniem terenu. A tu, terenów zielonych – zwłaszcza w 11 bastionach, pełniących funkcję parków, nie brakowało. I właśnie spacer po tych osobliwych murach, będzie dla mnie najmilszym wspomnieniem z Lukki.

Dzień 3 Monte Forato 1223 m n.p.m. – Calomini Hermitage

Doczekaliśmy się w końcu pięknej pogody, więc wyruszyliśmy na górski szlak, z zamiarem wejścia na popularny, z ciekawym łukiem skalnym – szczyt Monte Forato. W drodze do miasteczka , odbiliśmy z głównej drogi, żeby dojechać do góry asfaltową drogą, na brzeg skalnego urwiska – do Pustelni Calomini Hermitage.IMG_2429 Kilometrowa, kręta i wąska droga, czasami na skraju przepaści, jest sporym wyzwaniem dla kierowców. W końcu ta pustelnia „zawieszona” jest na potężnej ścianie skalnej, jakieś 70 m od jej podstawy. Auto zostało na niedużym bezpłatnym parkingu, a my przez bramę weszliśmy do białego kompleksu, będącego akurat w remoncie. Musieliśmy obejść się jednak smakiem, bo nie udało nam się wejść do środka kościoła. (Byliśmy w środku  tygodnia, a wnętrze jest dostępne dla turystów tylko w weekend). Ale przynajmniej dokładnie przyjrzeliśmy się XVIII wiecznej kolumnowej fasadzie kościoła, oraz klasztorowi z dzwonnicą. Trudno było mi uwierzyć, że większa część kościoła ukryta jest w skale. Po czym samochodem  wróciliśmy na dół, do głównej drogi i w kwadrans dojechaliśmy do miasteczka Fornovolasco, oczywiście krętą i wąską drogą. Miasteczko malowniczo wciśnięte w wąską dolinę wzdłuż rzeki. Na jedynym (bezpłatnym) parkingu w miasteczku, zostawiliśmy auto i wyruszyliśmy na szlak na Monte Forato. Oznaczenia szlaków w tym masywie były dość dobre, co prawda wszystkie były  w kolorze czerwono-białym, ale ponumerowane, często z czasem i nazwą miejsca do którego prowadziły. Tuż za miastem kolorowa mapka ze szlakami, rozjaśniła nam obraz naszej drogi. I tak do przełęczy Poce di Petrosciana 961 m n.p.m. (szlak nr. 6), doszliśmy drogą wzdłuż wyschniętego koryta strumienia, a potem wyraźną, stromą ścieżką, przez las. Zajęło nam to ok 2 h, szlak był bez większych trudności. Na przełęczy odsłoniła się przepiękna panorama na pobliskie szczyty z jasno-błękitnym morzem w tle. IMG_2493 Podobne trochę  do naszych zalesionych Beskidów, Alpy Apuańskie pokazały drugą twarz, kiedy to nad zielonymi szczytami, zaczęły pojawiać się granie o fantazyjnych kształtach. No i z taką „łagodniejszą” granią mieliśmy się za chwilę zmierzyć. Na przełęczy zaczynał się szlak  nr 110 i przez pierwsze kilkanaście metrów w górę, musieliśmy użyć  rąk.  Bałam się  trochę o Paga, jak się okazało – niepotrzebnie –  bo radził sobie lepiej od nas i to on  na nas musiał czekać, a nie my na niego. Uporawszy się z tym najtrudniejszym odcinkiem szlaku, weszliśmy w las i łagodną ścieżką stopniowo, nabieraliśmy wysokości. Za ostrym zakrętem, wypatrzyliśmy – dzisiejszy cel – położony na siodle, dzielącym dwa wierzchołki góry – skalny pomost. Jest on celem wielu wycieczek, my trafiliśmy na miłą grupę Anglików, którzy nie tylko chętnie zrobili nam zdjęcia (naszym aparatem), ale i pobawili się z Pagiem, który przekupiony smakołykami, był gotowy do pójścia z nimi. Sam łuk robi spore wrażenie, a na żywo wydaje się jeszcze większy niż na zdjęciach, a spod niego można podziwiać  inne szczyty. IMG_2538Nie udało nam się przejść po tym 8-metrowym pomoście, bo zaczęła zmieniać się pogoda, z porywistym wiatrem przyszła mgła, która przysłoniła nam dosłownie wszystko. Po wbiegnięciu na skalisty północny wierzchołek Monte Forato z krzyżem,  zeszliśmy trochę poniżej grani. I szlakiem nr 12, najpierw dość stromą ścieżką, potem gruntową drogą w lesie, wróciliśmy do Fornovolasco (ostatnie 3-4 kilometry pokrywały się z drogą do góry). Całość zajęła nam około 12 km.

Dzień 4 Barga

Samochodem podjechaliśmy do pobliskiego miasteczka Fornaci di Barga. Na parkingu koło supermarketu zostawiliśmy auto i już na nogach, zaczęliśmy 5-kilometrową wycieczkę do zabytkowego miasteczka – Barga. Do położonej na górze, otoczonej górami Bargi, droga wiodła – oczywiście pod górę. Wokół nas roztaczały się sielskie krajobrazy: zaorane pola, ukwiecone łąki, uprawy oliwek i winorośli, a na horyzoncie gór, cisza i spokój, oraz  żar lejący się z nieba. Do tego okazałe wille i zadbane gospodarstwa z ogrodami, oraz aleje cyprysowe i laski bambusowe z 4-metrowymi okazami (nie wiedziałam, że rosną w Europie!). W końcu dotarliśmy do przedmieść Bargi z okazałymi willami. IMG_2693Tu przy głównej ulicy, zrobiliśmy sobie postój przy ławkach, na platformie widokowej, z rozległą panoramą na górzystą okolicę. Stąd od starówki, dzieliła nas tylko stroma ulica. Przechodząc przez zabytkową bramę w starych murach, znaleźliśmy się wewnątrz starówki. Przemierzając labirynt ciasnych – pustawych jeszcze – uliczek, placyków z pałacami, kafejkami i kościółkami, pokonując całą masę stromych podejść i schodów, znaleźliśmy się u podnóża przepięknej katedry. Prowadziły do niej szerokie, kamienne schody. Wyżej, wchodziliśmy już osobno, bo jedno z nas musiało zostać z Pagiem, czemu nie protestował bo w końcu mógł sobie dłużej odpocząć w cieniu. Położona na szczycie wzgórza, majestatyczna katedra góruje IMG_2680nad Bargą, a z jej dziedzińca  podziwialiśmy niesamowitą panoramę   Alp Apuańskich.  XI-wieczna Katedra Św. Krzysztofa, zrobiła na nas wrażenie swoją prostą bryłą z białego wapienia i surowym wnętrzem. Do tego, podobna do wieży obronnej – dzwonnica wyrastająca z … dachu katedry. Ciemne, z małymi oknami wnętrze, kryło dwie piękne perły: romańską ambonę  oraz drewnianą figurę patrona miasta i katedry – San Cristoforo (czyli Św. Krzysztofa). Także trochę czasu spędziliśmy w tym pięknym miejscu. Potem był spacer mniej starymi, ale również ciekawymi ulicami Bargi. Powrót tą samą drogą, całość zajęła nam 14 km.

Dzień 5 Gallicano – Grotta del Vento

Zwłaszcza Pagowi należał się odpoczynek. Gdy on odpoczywał na trawniku przed domem w Gallicano, to my część dnia spędziliśmy osobno. Ja sobie zrobiłam godzinną wycieczkę biegową po pagórkach Gallicano i wzdłuż rzeki (River path) Dobiegając do drogi prowadzącej IMG_2801do Fornovolasco z dołu mogłam podziwiać Pustelnię Calomini Hermitage. Po moim powrocie, Krzysiek zrobił sobie wycieczkę (samochodem) do Jaskini Wiatru (Grotta del Vento). Wąziutka i kręta droga do groty od strony Fornovolasco, z powodu urwisk skalnych, była dużym wyzwaniem, z którym Krzysiek świetnie sobie poradził. W jaskini spędził 2 godziny (trasa nr 2), z panem  przewodnikiem oraz przewodnikiem audio w języku polskim. Z wielu ciekawych miejsc z efektownymi stalaktytami i stalagmitami, najciekawsza okazała się 50-metrowa Przepaść Gigantów.  Szczegóły o Grotta del Vento: www.grottadelvento.com/ENG/percorsi.aspx

Dzień 5 Monte Sumbra 1765 m n.p.m.

Samochodem przyjechaliśmy do oddalonego o 50 min od Gallicano miasteczka Capanne, położonego na 800 m n.p.m. i stąd zaczęliśmy wędrówkę szlakiem nr. 145 na szczyt Monte Sumbra.IMG_3008 Szlak bardzo ciekawy, momentami dość stromy z ekspozycją i z niesamowitymi widokami. Najpierw szliśmy przez las, drogą zasypaną kasztanami  w łupinach z ostrymi igłami. Okazały się one zmorą dla łap Paga bo wbijały się w jego poduszki. Więc co parę metrów zatrzymywaliśmy się, żeby uwolnić łapki z igieł, próbując naszymi traperami torować Pagowi ścieżkę przez koszmarne kasztany. Ale tak wyglądał nasz tylko pierwszy kilometr na szlaku. Gdy droga zrobiła się bardziej stroma, zaczęły się pojawiać pojedyncze skały i widoki. W murze skalnym – do którego doszliśmy, na pierwszy rzut oka – nie do przejścia – musieliśmy przecisnąć się przez bardzo wąską, długą na jakieś 8 m szczelinę. Potem było dość strome zejście po kamieniach w dół i dalej już wąską ścieżką po trawiastym zboczu kolejnej góry, zaczęliśmy stopniowo nabierać wysokości. Zaczęły się odsłaniać przepiękne widoki na góry – wyżej, a niżej – na zielone oczko jeziora Isola Santa. Był upał i trochę cienia dawały pojedyncze drzewa i pozostałości kamiennych chat pasterskich, gdzie robiliśmy sobie postoje. Od jakiegoś czasu staliśmy się obiektem ciągłej obserwacji, ze strony sporego stada kozic (naliczyliśmy ich 10 sztuk!). IMG_2904Grupie przewodził czarny cap z pokaźnymi rogami, który ze skalnej kazalnicy miał doskonały widok na „intruzów”. Pozostałe kozice musiały zadowolić się widokiem  ze stromego  zbocza. Były chyba przyzwyczajone do widoku ludzi, bo nie spłoszyliśmy ich, gdy  trochę się do nich zbliżyliśmy. Straciwszy z oczu kozice, doszliśmy na wysokość 1452 m n.p.m., do miejsca – Colle delle Capanne,  gdzie krzyżowały się szlaki. Według jednego z drogowskazów na Monte Sumbra mieliśmy jeszcze 1,20 h. Odpoczynek przy drewnianych ławkach i stolikach był obowiązkowy, żeby zebrać siły i odpocząć przed ostatnim, nieco eksponowanym – ale i najpiękniejszym – odcinkiem szlaku. Ale najpierw musieliśmy drogą podejść przez bukowy las, żeby znaleźć się na długim, skalistym grzbiecie. Ścieżka gdy wychodziła z lasu, biegła tuż nad krawędzią przepaści. Przed nami wyłoniła się w całej krasie, południowa ściana Monte Sumbra. Marmurowa, pionowo opadająca w dół, 700-metrowa ściana, wygląda trochę, jak przecięta wzdłuż na pół – góra. Dalsza kilometrowa, wyraźna ścieżka biegła bliżej lub dalej głównej grani prowadzącej na szczyt.IMG_2998 Następnie czekała nas mozolna wspinaczka po kamiennych blokach i kamieniach, potem stroma ścieżka zaprowadziła nas na skraj  urwiska, żeby na koniec trawiastym, łagodnym zboczem dojść na szczyt z metalowym krzyżem. Dopiero pod szczytem, spotkaliśmy  pierwszych dziś turystów! A na szczycie zapierająca dech w piersiach, rozległa panorama na Alpy Apuańskie, jezioro Di Vagli (jutro mieliśmy tu przyjechać), kamieniołomy na Monte Altissimoro oraz Morze Tyrreńskie. Było pięknie, niestety Pag z braku cienia, nie podzielał naszego entuzjazmu. Tu zrobiliśmy sobie dość długi odpoczynek (pilnując, żeby nasz labrador nie uciekał z naszego cienia), bo czekał nas jeszcze powrót do samochodu. Odbył się on –  tym samym szlakiem, którym przyszliśmy, z koszmarnymi, kolczastymi kasztanami na koniec.

Dzień 6 Lago di Vagli

Po ciężkim wczorajszym dniu, przyszła kolej na „spacerowy” dzień. Samochodem dojechaliśmy do oddalonego o 32 km od Gallicano jeziora Lago di Vagli. IMG_3016Największe sztuczne jezioro Toskanii, wypatrzyliśmy wczoraj, wspinając się na Monte Sumbra. Otoczone górami, jezioro z  malowniczym półwyspem z miasteczkiem Vagli Sotto, na tyle nas zainteresowało, że postanowiliśmy spędzić tu cały dzień. Z Lago di Vagli związana jest ciekawa historia miasta-widma.  Gdy z jeziora spuszcza się wodę, co jest konieczne dla przeprowadzenia prac konserwacyjnych tamy, z błota na dnie wyłania się średniowieczne miasteczko Careggine. Gdy w 1948 r utworzono jezioro, z tamą na rzece Edron, miasto-widmo odsłoniło się 4 razy i za każdym razem przyciąga tysiące turystów. (1958, 1974, 1983 i 1994). Samochód zostawiliśmy na bezpłatnym, dużym parkingu u podnóża wzniesienia na którym znajduje się Vagli Sotto. Na wielkim parkingu nasza skoda była jedynym samochodem i ruszyliśmy zwiedzać. Oczywiście droga do centrum wiodła pod górę, przez liczne schody, strome i wąskie uliczki, urocze placyki z ławkami.IMG_3301 Po drodze mijaliśmy stare, niewysokie domy z czerwonymi dachami i koty różnej maści, których na szczęście Pag nie widział. W najwyższym punkcie  miasteczka,  na głównym placu znajdował się kościół z  wysoką dzwonnicą – w remoncie. Żeby dojść do jeziora, musieliśmy zejść uliczką mocno w dół, a ścieżką wzdłuż Lago di Vagli doszliśmy do mostu-deptaka i przeszliśmy na drugą stronę jeziora. Z 140-metrowej kładki roztaczał się ładny widok na Vagli Sotto w tle ze skalistymi, górami. Drugi, bardziej efektowny most bo wiszący,  okazał się niestety zamknięty, ale stąd zobaczyliśmy potężny wierzchołek Monte Sumbra. Dalszy czas minął nam, na spacerowaniu, drogą wzdłuż jednej z odnóg jeziora. Niestety bez dostępu do wody, bo zawsze jakieś krzewy lub drzewa oddzielały nas. W końcu udało nam się znaleźć ustronne miejsce nad samą wodą. Przy płytkiej ale czystej wodzie, z zarośniętym trawą brzegu, zrobiliśmy sobie piknikowanie, a Pag puszczony luzem, zdecydował się nawet na kąpiel. I ja przez chwilę myślałam o pójściu w ślady Paga, ale odwiódł mnie od tego, długi wąż pływający w jeziorze.IMG_3371 Przez gada a właściwie płaza, w pośpiechu opuściliśmy miejsce, bo zaczęłam widzieć węże nie tylko w wodzie… Dalszy spacer prowadził drogą w lesie, a asfaltem wróciliśmy do Vagli Sotto. Lago di Vagli jest za długim jeziorem, żeby w całości je przejść, nam udało się tylko obejść krótszą jego odnogę, ale to wystarczyło żeby uznać Lago di Vagli  za najładniejsze jezioro górskie nad jakim byliśmy.

Dzień 7 Diabelski Most – Volterra – Gavorrano TOSKANIA

Przyszedł czas wyjazdu z Alp Apuańskich i przeniesienia się na południe Toskanii w okolice miasteczka Gavorrano, gdzie czekała na nas kolejna kwatera. Czekała nas ponad 200 kilometrowa podróż. Gallicano żegnało nas w smugach deszczu, na szczęście po 15 min jazdy trafiliśmy w okienko pogodowe, akurat gdy  dojechaliśmy do miejscowości Borgo a Mozzano. IMG_3396Tu, w dolinie rzeki Serchio, znajduje się średniowieczny Most Diabelski (Ponte del Diavolo) znany też pod nazwą Mostu Św. Marii Magdaleny (Ponte della Maddalena). Pora naszego przyjazdu była dość wczesna i byliśmy jedynymi turystami i pobliski parking, gdzie zostawiliśmy auto, oraz most należał do nas. Oryginalny, kamienny most, z pięcioma asymetrycznymi łukami, stopniowo nabiera wysokości (idąc od strony ulicy, nie torów), żeby w najwyższym punkcie osiągnąć wysokość 18 m. Zdążyliśmy zrobić zdjęcia, kiedy zaczęło znowu padać. Wróciliśmy do naszego samochodu i udaliśmy się w dalszą drogę do Gavorrano. Po drodze zamierzaliśmy zwiedzić Volterrę. Przez całą drogę, ponad 100 km – lało jak z cebra. Na szczęście ulewa zamieniła się w kapuśniaczek, kiedy odbywaliśmy żmudną wspinaczkę samochodem, IMG_3527serpentynami na ponad 500-metrowe wzgórze z klifami na którym znajduje się Volterra. Auto zostawiliśmy na wielkim parkingu pod wysokimi, kamiennymi murami. Przez najbliższą bramę, z olbrzymimi drewnianymi drzwiami, weszliśmy do średniowiecznego miasta. Spacerując w labiryncie wąskich uliczek, gdzie kamienice, kostka brukowa na ulicach  oraz dachy były w kolorze ochry, co potęgowało wrażenie elegancji i harmonii. Pustymi jeszcze, mokrymi uliczkami, stopniowo wchodziliśmy coraz wyżej, aż trafiliśmy na główny plac miasta – Piazza dei Priori.  Stoi tu najstarszy ratusz w Toskanii – XIII wieczny Palazzo dei Prior, który do dziś pełni pierwotną funkcję. A obok majestatyczny Palazzo Pretorio, składający się z kilku budynków z wieżą. Na placu znajduje się  też, przebudowana w XVI w z prostą fasadą – romańska katedra, wtopiona się z innymi budynkami. Obeszliśmy wokół  XIII-wieczne baptysterium zbudowane na planie ośmiokąta, częściowo z  pasów jasnego i ciemnego kamienia czym nawiązuje do zabytków z Pizy. Dalej, uliczką zeszliśmy niżej, w okolice średniowiecznych murów, skąd mieliśmy doskonały widok na toskańskie wzgórza poniżej. Po drodze przeszliśmy przez kolejną zabytkową, tym razem Etruską Bramę (Porta Etrusca) z VI w p.n.e. z pozostałościami etruskich rzeźb (Etruskowie byli założycielami miasta). IMG_3577Dalej już było krążenie urokliwymi uliczkami, udekorowanymi kolorowymi flagami, wśród kawiarnianych stolików, sklepików z pamiątkami oraz zaczepiających Paga turystów. Wystarczyło wejść w boczną, mniej reprezentacyjną uliczkę, gdzie przed wejściami do kamienic z domofonami, stały doniczki z kwiatami, ekwilibrystycznie zaparkowane auta oraz stojaki z praniem.  Oczywiście dotarliśmy do ulicy z której rozpościerał się w dole, widok na ruiny teatru rzymskiego, datowanego na I w p.n.e. Tu zrobiliśmy sobie dłuższy postój. Pag przy misce z wodą odpoczywał i nawiązywał międzynarodowe przyjaźnie, a my robiliśmy zdjęcia. Schodząc uliczkami niżej, doszliśmy do okazałej fortecy Medicich (Fortezza Medicea), gdzie mieści się więzieIMG_3740nie. Volterra z klimatyczną, średniowieczną starówką z zabytkami pamiętającymi etruskie i rzymskie czasy, urzekła nas. Do tego atrakcyjnie położona na  wzgórzu,  była naszym „miastem idealnym” i najładniejszym toskańskim miasteczkiem. Ale do przejechania mieliśmy jeszcze 110 km. Im bardziej zbliżaliśmy się do miasteczka Gavorrano tym robiło się ładniej. Przez chwilę – jadąc drogą szybkiego ruchu – zobaczyliśmy morze. W końcu dojechaliśmy do wiejskiej posiadłości, zatopionej wśród pagórków, gajów oliwnych i  cyprysowych alejek. Pagowi otoczenie też się podobało, bo w końcu doczekał się długiego spaceru, podczas którego znowu poczuł smak prawdziwej wolności.

Dzień 8 Elba – Portoferraio

Naszym celem na dziś, była największa z wysp w Archipelagu Toskańskim –  Elba – „wyspa Napoleona”. Tu w 1814 r. zesłano Napoleona Bonaparte, który spędził na wyspie rok, zarządzając nią jako gubernator. W godzinę dojechaliśmy do leżącego nad dwoma morzami:  Morzem Liguryjskim i Morzem Tyrreńskim, portowego miasta – Piombino. Już od starożytnych czasów, miasto było ważnym strategicznie miejscem, otoczonym z trzech stron morzem. Samochód zostawiliśmy na bezpłatnym parkingu i dalej już na piechotę, doszliśmy do dużego portu, z którego o 9:30 odpływał nasz prom.  Wybraliśmy jednego z dwóch przewoźników – Toremar. Rozkład  i cennik promów: http://www.toremar.it/en/. Prawie w ostatniej chwili kupiliśmy bilety i popędziliśmy do czekającego już promu pasażerskiego. Bilet okazał się dość drogi (64,70€ – w dwie strony – pies 4€), ale jak miało się później okazać, wycieczka po Elbie warta była tej ceny. (Chorwackie promy są zdecydowanie tańsze, a za psa nic się nie płaci). IMG_3892Godzinny rejs przez cieśninę, w towarzystwie niemieckich turystów, którzy umilali sobie czas bawiąc się z Pagiem, dość szybko minął. Zwłaszcza końcówka rejsu była najciekawsza, gdy wpłynęliśmy do malowniczej zatoki, otoczonej długim półwyspem na którym znajdował się „żelazny port”- Portoferraio. Po wyjściu z promu, gdy niemieccy emeryci  udali się do luksusowego, klimatyzowanego autokaru, my udaliśmy się na główną, zatopioną w słońcu i w spalinach – ulicę, żeby nią dojść do rezydencji Napoleona (ok. 5 km). Po 15 min spaceru w skwarze, zmieniliśmy plany i autobusem miejskim (linia nr. 2; bilet 1,70€/osobę) w 15 min dojechaliśmy w pobliże willi cesarza – Villa di San Martino. IMG_3953Tonący w zieleni elegancki, okazały pałac, okazał się zamknięty, jak to bywa w każdy poniedziałek… Więc obeszliśmy się smakiem, robiąc kilka fotek zza wysokiej bramy i na pocieszenie kupując sobie kubek z podobizną Napoleona i jego willami (na drugą, skromniejszą Villa dei Mulini, zabrakło nam czasu). Dalsza wycieczka prowadziła przez bardziej dziką część Elby, żeby turystycznymi szlakami (nr. 45 i 48) wrócić do Portoferraio. Najpierw ścieżką, przez iglasty las z dębami korkowymi, sosnami z wielkimi szyszkami i piniami wspięliśmy się na 300-metrowe wzniesienie, za plecami zostawiając przepiękną panoramę na Portoferraio i zatokę oraz na północne wybrzeże wyspy. ZejścieIMG_3979 stromą ścieżką przez gęsty ciekawy lasek było już bardziej wymagające. Potem już w miarę łagodny szlak, prowadził gruntową drogą, obok willi z dorodnymi palmami, agawami, kaktusami o fantazyjnych kształtach, oraz przez alejki cyprysowe i piniowe.  Poza paroma osobami na rowerach, nie spotkaliśmy po drodze, żadnych ludzi i dlatego Pag przez większość drogi swobodnie sobie biegał. Ostatni kilometr to był spacer uliczkami przedmieść Portoferraio, pyszne lody w centrum i powrót na nabrzeże. Gdy Krzysiek z Pagiem odpoczywali na zacienionej ławce w parku, ja zrobiłam krótką wycieczkę z aparatem po skąpanej w słońcu promenadzie.  Ładna, w kształcie podkowy, z dużym – portem pasażerskim i mniejszym – jachtowym, po  jednej stronie, z kolorowymi kamienicami z mnóstwem sklepów i kafejek, została uwieczniona na zdjęciach. Czułam w nogach przebyte 12 km i darowałam sobie wspinaczkę do górującej nad miastem imponującej XVI-wiecznej fortecy – Fortezze Medicee. O 18:30 mocno zmęczeni weszliśmy na prom, z żalem opuszczając piękną Elbę i wróciliśmy do  Piombino. Skąd już o zmroku, samochodem dojechaliśmy do Gavorrano.

Dzień 9 Massa Marittima – Gavorrano

Po wczorajszym dość forsownym dniu, przyszła kolej na spacerowy dzień czyli poznanie kolejnych toskańskich miasteczek: Massa Marittima i Gavorrano. Do pierwszego z nich (20 km) dotarliśmy w niecałą godzinę, krętą i malowniczą drogą,  zakończoną wspinaczką na 300-metrowe wzgórze. Samochód, został na płatnym parkingu pod zabytkowymi murami (1€/1h), a my przez jedną z bram wkroczyliśmy na starówkę. I po paru minutach znaleźliśmy się na głównym placu starego miasta – Piazza  Garibaldi. IMG_4179Nieduży, w kształcie wyciągniętego trójkąta plac, zastawiony kawiarnianymi stolikami, jest jednym z ładniejszych toskańskich placów jakie widzieliśmy. Znajdowały się tu reprezentacyjne zabytki miasta: piękna katedra Cattedrale di S. Cerbone i dwa pałace, romański Palazzo del Podesta oraz Palazzo Comunale. Droga do górującej nad placem romańskiej katedry z dzwonnicą,  prowadziła przez szerokie – ułożone pod ostrym kątem do placu, schody.  Gdy Krzysiek z Pagiem odpoczywali w zacienionej części Piazza Garibaldi,  ja zwiedziłam  katedrę. Miałam to szczęście, że zwiedzałam praktycznie sama, bez nadzoru żadnej „pani” zabraniającej robienia zdjęć (w sezonie taka osoba się zdarza). Surowe, przestronne wnętrze, z licznymi dziełami sztuki – z cennymi obrazami „Madonny Łaskawej” i „Ukrzyżowaniem” i XI wiecznymi płaskorzeźbami, zwiedzałam dobre 30 min, czym nieco naraziłam się moim niecierpliwym chłopakom. Dalej już zwiedzaliśmy razem. Stromą, zatłoczoną, ale urokliwą ulicą Via Moncini, doszliśmy do drugiej części miasta, w której znajduje się m. in. wybudowana w XIV w. Forteca Siennejska (Fortezza dei Senesi) z jeszcze starszą wieżą Candeliere (Torre del Candeliere). W pobliskim nieco zaniedbanym, malutkim, pustym parku, z kamiennymi ławkami, Pag mógł sobie trochę pobiegać. Potem było spacerowanie po gąszczu wąskich, zabytkowych uliczek, a w warzywniaku na jednej z nich, kupiliśmy świeżego melona i pomarańcze. Potrzebowaliśmy pół godziny, żeby wydostać się z zabytkowej części miasta i po  długich schodach wdrapać się do miejskiego parku.  Tu, na tarasie  widokowym na starych murach, z których roztaczała się  przepiękna panorama na okolice i starą Massa Marittima, urządziliśmy sobie piknik. IMG_4270My rozkoszowaliśmy się widokiem i smakiem pysznych owoców, podczas gdy Pag po krótkim bieganiu po parku … zapadł w sen. Gdy po melonie i pomarańczach został tylko zapach i skórki, zeszliśmy na dół, żeby w kafejce na Piazza  Garibaldi wypić  espresso i zjeść lody. Także  Massa Marittima opuszczaliśmy z pełnymi żołądkami, żeby udać się do kolejnego miasteczka – Gavorrano. Miasteczko widoczne z daleka, bo dumnie góruje nad płaską okolicą, na spłaszczonym wzniesieniu. Znowu musieliśmy pokonać serpentyny, żeby wspiąć się do starego miasta. Auto zostało na ulicy, nieopodal szkoły i ruszyliśmy na nogach pod górę, na starówkę, na której byliśmy jedynymi ludźmi!  Towarzystwa dotrzymywały nam  tylko dziesiątki, przeróżnej maści kotów, wygrzewających się  w słońcu.IMG_4288  Były na tyle rozleniwione, że nie tylko na nas, ale i na Paga nie zwracały najmniejszej uwagi. Spacerując po labiryncie wąskich, zadbanych uliczek i zaułków, chłonęliśmy atmosferę tego kameralnego „wymarłego” miasteczka. Ze średniowiecznych murów, ciekawie zaadaptowanych na potrzeby obecnych mieszkańców, podziwialiśmy przepiękną panoramę na okolicę. Gavorrano choć pozbawione efektownych zabytków i placów, z niedużą ale ładną, otoczoną murami starówką, jest na tyle interesujące, że warto je odwiedzić, tym bardziej, że miejsce ludzi zajęły urocze koty  .

Dzień 10 Montalcino – Sant′Antimo – San Giovanni D′Asso

Po 3 nocach spędzonych w agroturystycznym gospodarstwie, przyszedł czas na zmianę miejsca. Kolejne 5 nocy mieliśmy spędzić na campingu pod miasteczkiem San Giovanni D′Asso, 30 km na południowy-wschód od Sieny.  Ale zanim tam dotarliśmy, po drodze odwiedziliśmy kolejne toskańskie miasteczko na wzgórzu (ponad 500 m n.p.m.) Montalcino. Charakterystycznym zabytkiem miasta była stojąca na wzniesieniu, powyżej miasta – forteca z XIV w. IMG_4383Oczywiście było też stare miasto ze średniowiecznymi kościołami, wąskimi i stromymi uliczkami, duży plac, ale przede wszystkim były sklepiki z lokalnymi specjałami i winami. Miasto otoczone winnicami, właśnie z winiarstwa – obok turystyki, żyje. I my skusiliśmy się na zakup wytrawnego Rosso di Montalcino (6€) tym bardziej, że właściciel wcześniej pozwolił mi spróbować kilku rodzajów win (Krzysiek był kierowcą więc degustacja spadła na mnie, nie mogłam odmówić – mimo  wczesnej pory). Generalnie Montalcino w moim prywatnym rankingu miast i miasteczek toskańskich, plasuje się na dalszym miejscu. 9 km na południe od Montalcino znajduje się stare benedyktyńskie opactwoSant′Antimo. Nie mogło nas zabraknąć w tym wyjątkowym miejscu. IMG_4502Wystarczyło odbić od głównej drogi i 1 km zjechać w dół, w pobliże opactwa. Na poboczu zostawiliśmy samochód i poszliśmy oglądać to cudo. Romańska bazylika z  prostokątną wieżą,  w otoczeniu starych drzew oliwnych, cyprysów oraz wzgórz z winnicami i polami, tworzy przepiękny obraz. Niezwykły zabytek, w niezwykłym otoczeniu. Podziwianie kościoła z zewnątrz i od środka, było prawdziwą ucztą dla oka i duszy. Gdy Krzysiek zwiedzał wnętrze, ja z Pagiem spod 100-letniego drzewa oliwnego, próbowałam sobie wyobrazić jak tu było, za czasów  Karola Wielkiego (VIII w.) który ponoć zatrzymał się w tym miejscu, żeby pomodlić się o zdrowie dla swoich chorych żołnierzy. Cesarz w podziękowaniu Bogu za uzdrowienie armii, ufundował opactwo.  Obecny kształt bazyliki pochodzi z XII w., ale owalna bryła – będąca kiedyś kościołem, dziś pełni funkcję zakrystii,  pochodzi z IX w.  Ciekawe, że ponad 100 lat temu Sant′Antimo było zdewastowane i pełniło funkcję magazynu, a Benedyktyni wrócili tu dopiero w 1979 r. po 500-latach! IMG_4531Zwiedzenie surowego wnętrza, z nagimi, kamiennymi ścianami,  przy cichym – sączącym się z głośników, śpiewie zakonników, nastraja refleksyjnie.  Najcenniejszym fragmentem skromnego wnętrza kościoła jest XII-wieczny malowany krucyfiks, który wieńczy skromny ołtarz. Po obejrzeniu wnętrza bazyliki, chcieliśmy zrobić sobie jeszcze wycieczkę po pagórkach wokół opactwa, ale nadciągnęła kilkugodzinna ulewa i zamiast na ścieżce, wylądowaliśmy w aucie. Nie udało nam się w Sant′Antimo spędzić tyle czasu ile chcieliśmy, ale i tak miejsce nas urzekło. Deszcz – jak się miało później okazać  – prześladować nas miał codziennie … . Następnie, przez Montalcino dojechaliśmy pod miasteczko San Giovanni D′Asso, gdzie zatrzymaliśmy się na kameralnym campingu Il Treccolo. Pobyt na nim, zaczęliśmy od przeczekania w aucie oberwania chmury, a potem dopiero wzięliśmy się za rozbijanie namiotu. Pod wieczór, gdy się w końcu rozpogodziło, zrobiliśmy sobie rekonesans po ładnej okolicy, odkrywając niedaleko ciekawy zamek. Na niedużym,  położonym w dolince wśród pól – campingu, za psy  nie pobierano żadnej opłaty, podobnie jak za auto i prąd! Nic dziwnego, że Pag był tu jednym z wielu czworonogów. Opłaty obowiązywały tylko za: osoba/8€, namiot/ 6€  do tego przemiły gospodarz. Strona campingu: http://www.camping-iltreccolo.it/en/. I stąd mieliśmy blisko do niezwykłej doliny Val d′Orcia.

 Dzień 11 okolice San Giovanni D′Asso

IMG_4643Wczoraj z powodu deszczu, przez mokre szyby samochodu, przyszło nam oglądać te  sielskie, toskańskie krajobrazy, dlatego dziś gdy, już nie padało, chcieliśmy przyjrzeć się im z bliska. Wystarczyło wyjechać samochodem 3 km na północ od San Giovanni D′Asso. Auto zostawało na poboczu, a my zatapialiśmy się w malownicze pagórki, pokryte zielonymi kobiercami pól i łąk. Szkoda tylko, że tych dróg gruntowych nie było za dużo. Tereny  są tu bardziej rolnicze,  mniej tu upraw winorośli   i oliwek, IMG_4668a więcej pasących się owiec i snopków siana. A daleko w tle  góry – z dominującą nad południową Toskanią Monte Amiata (1738  m n.p.m.). Po 2 słonecznych godzinach, przyszła ulewa i jedynie Pag był szczęśliwy z powrotu na camping. Bieganie po polach, na tyle go zmęczyło, że gdy tylko wszedł do namiotu natychmiast zasnął.

Dzień 12 Rocca d′Orcia – Val d′Orcia – Pienza

Tego dnia mieliśmy zamiar odwiedzić  twierdzę – Rocca d’Orcia, który góruje na skalistym urwisku, nad piękną doliną – Val d′Orcia.  Położona w dolinie rzeczki d′Orcia, na południe od Montalcino Pienzy w 1999 r.  dolina została wpisana na listę UNESCO. IMG_4881Doceniono jej  wyjątkowe walory krajobrazowe, co chcieliśmy zweryfikować.  Samochodem w 30 min podjechaliśmy do małego miasteczka Rocca d’Orcia, leżącego u podnóża fortecy. Oczywiście wcześniej była wspinaczka, stromą, krętą drogą. Auto zostało na bezpłatnym parkingu i już na nogach kontynuowaliśmy dalszą wspinaczkę. Z  XIII-wiecznej twierdzy, do dziś zachowała się 2-piętrowa, pięciokątna wieża, oraz fragmenty grubych murów (bilet wstępu 3€). W drodze na mury, zatrzymywaliśmy się na punktach widokowych, ale dalej zaczęły się już schody, dosłownie i w przenośni. Akurat ażurowe schody (metalowe krateczki) od szczeniaka Pag, omijał wielkim łukiem. O ile do góry, schody pokonał nadzwyczaj szybko i sprawnie (IMG_4755przy schodzeniu, stopień po stopniu, powoli pokonywał stopnie, czym zasłużył sobie na aplauz i brawa turystów,  a  od nas na smakołyki). Strome, wąskie schody, wewnątrz wieży,  pokonywaliśmy już pojedynczo, bez Paga. Z platformy widokowej umieszczonej na najwyższym punkcie wieży, mogliśmy podziwiać piękną panoramę Val d′Orcia. Po wyjściu z wieży, korzystając z ładnej pogody, zrobiliśmy sobie pieszą wycieczkę w dół, do rzeki d′Orcia. Było  ładnie  i dość łatwo – bo z górki, Pag spuszczony ze smyczy, mógł w końcu pobiegać. Niespodzianki zaczęły się dopiero, gdy doszliśmy do rzeki. W wartkiej rzece, Pag zamoczył tylko łapy, i „odpoczywał”  nurkując za kamieniami. Dość przygnębiające wrażenie robiły pozostałości 2 mostów: zniszczone  betonowe filary oraz  metalowa konstrukcja wiszącego mostu … bez desek. Powrót do Rocca d’Orcia,  już tak przyjemny i łatwy nie był, droga mniej lub bardziej stromo, prowadziła w większości pod górę, (musieliśmy pokonać w pionie ponad 500 metrów). Ale najciekawsze było jeszcze przed nami. Jadąc samochodem przez rozległą dolinę Val d′Orcia,IMG_4879 co chwilę robiliśmy postoje na poboczu, na sesje zdjęciowe. Fotografowanie kolorowych wzgórz z porozrzucanymi gospodarstwami, nie miałoby końca, gdyby nie, pewne zmiany na niebie. Słońce coraz częściej chowało się za chmurami, które  zaczęły przybierać niepokojąco, ciemne kolory, no i do tego, wzmagający się wiatr. Gdy deszcz był kwestią minut, ewakuowaliśmy się do najbliższego miasta – Pienzy, „miasta idealnego”, tylko nie dla nas… . Wysiedliśmy z samochodu, zdążyliśmy dojść do głównego Piazza IMG_4932del Pio II renesansową katedrą oraz pałacami i nastąpiło oberwanie chmury. Okienka w deszczu wykorzystywaliśmy, żeby w ekspresowym tempie, obejść okolice placu oraz  sfotografować ze starych murów  Val d′Orcia. Żeby nie przemoknąć do suchej nitki, wróciliśmy do auta i na camping. Przez  całą drogę powrotną czyli 30 km, letnia ulewa  nie dawała za wygraną.

Dzień 13 Ripa d′Orcia – Vignoni

Ostatnią wycieczkę po Toskanii, zaplanowaliśmy tak, żeby nacieszyć  jeszcze oczy piękną Val d′Orcia i zobaczyć jedną z jej atrakcji  – średniowieczny zamek Ripa d′Orcia. W tym celu, autem dojechaliśmy do San Quírico d′Orcia (14 km). Samochód zostawiliśmy za miastem i gruntową drogą wyruszyliśmy do zamku. Wybraliśmy jeden z wielu szlaków turystycznych w tym regionie (są tu też również szlaki rowerowe i winne).img_5107 Nic dziwnego, że spotykaliśmy tu sporo turystów i rowerzystów.  Droga wiodła przez gaje oliwne, uprawy winorośli, pola, gdzieniegdzie pojawiały się ogrodzone, okazałe wille lub skromne gospodarstwa. No i co jakiś czas, pojawiały się  ładne widoki na Val d′Orcia, i na wczorajszy Rocca d’Orcia po drugiej stronie d′Orcia. Pogoda dopisywała, Pag sobie luzem biegał, obszczekując zamknięte za ogrodzeniami pieski. Szlak dobrze oznaczony, nie stwarzał żadnych problemów, ale sielanka miała się wkrótce skończyć.img_5063 Po 2 godzinach,  doszliśmy do zamku. Brama była otwarta, a na niej wisiała kartka z jakąś informacją po włosku, wokół żadnej żywej duszy. A wewnątrz murów znajdował się  cały kompleks kamiennych budynków,  ładny  ogród i okazałe wieże. Trochę czuliśmy się jak intruzi. Później dopiero wyczytałam, że świetnie zachowany zamek jest w prywatnych rękach i nie jest dostępny do zwiedzania. Zamek dziś jest luksusowym hotelem. Po szybkim „zwiedzeniu” zamku, ruszyliśmy w drogę powrotną. Żeby nie wracać tą samą drogą, po pierwszy kilometrze odbiliśmy od naszej drogi w lewo. Początkowo szlak prowadził szeroką drogą, która stopniowo zaczęła się robić coraz węższa i bardziej wyboista. Aż w końcu zamieniła się w błotnistą, zawaloną kamieniami ścieżkę, prowadzącą ostro w dół. Jakby było mało, to musieliśmy od czasu do czasu z niej schodzić, żeby zrobić miejsce uczestnikowi crossowego wyścigu. I tak zeszliśmy  do rzeczki d′Orcia, byliśmy dokładnie po drugiej stronie wczorajszego miejsca. Pag trochę się ochłodził w mętnej wodzie, żeby za chwilę wytarzać się w błocie a my zrobiliśmy sobie zasłużony odpoczynek, przed wspinaczką do góry. (musieliśmy z powrotem wejść na wysokość 400 m n.p.m.) Dalsza droga nie była o wiele lepsza od tej w dół, jak nie brodziliśmy po kostki w błocie, to musieliśmy przedzierać się przez jakieś zarośla. Aż w końcu doszliśmy do wijącej wśród pól i upraw drzew oliwnych, polnej drogi, która doprowadziła nas do maleńkiego, opustoszałego miasteczka – Vignoni. nowePrzepięknie położone wśród kolorowych pagórków, z kilkoma kamiennymi domami, małym kościółkiem i zabytkową wieżą z murami.odpoczywając na kamiennych ławkach przy wejściu do miasteczka, mogliśmy podziwiać rozległą panoramę  Val d′Orcia! Ale nie trwało to jednak za długo, bo za chwilę zaczęła się ulewa. (Deszcz od jakiegoś czasu – wisiał w powietrzu). Schowaliśmy się w bramie w murach,  a gdy straciliśmy nadzieję na rozpogodzenie, ruszyliśmy. Wystarczyło parę minut i cała nasza trójka przemokła do suchej nitki. (Mimo kurtek przeciwdeszczowych). Po 30 min ulewa ustała, i zza chmur czasami wyszło słońce, rzucając świetliste smugi na wzgórza. Co uwieczniliśmy na zdjęciach. Gdy wróciliśmy do San Quírico d′Orcia do samochodu, znowu zaczęło padać … .

Dzień 14 San Giovanni D′Asso Rimini 

Przyszedł czas na pożegnanie Toskanii i wyjazdu nad Morze Adriatyckie. W drodze na wschodnie wybrzeże, do popularnego kurortu Rimini, zwiedziliśmy – widoczne z okolic campingu – miasteczko San Giovanni D′Asso. Zatrzymaliśmy się na głównym placu, obok dużego parkingu i średniowiecznego zamku. Krzysiek został z Pagiem i zajął się robieniem zdjęć (z dużego placu rozciągała się ładna panorama na okolice) a ja krążyłam wokół zamku. To była już ostatnia szansa kupienia pocztówek z toskańskimi krajobrazami, żeby wysłać  rodzinie i znajomym. Akurat była niedziela, większość sklepów była zamknięta, aż w końcu znalazłam otwarty lokal,  będący równocześnie kawiarnią, barem i sklepikiem, gdzie kupiłam ładne kartki. W drodze nad morze, był jeszcze postój na ostatnie zdjęcia Toskanii i na zakupy w Lidlu. Podróż trwała ponad 3 godziny, liczyła 220 km, a najciekawsza okazała się przeprawa przez Apeniny. A im bardziej zbliżaliśmy się do morza, tym bardziej wysokie góry, ustępowały miejsca niewysokim pagórkom, między którymi przyszło nam trochę kluczyć. Aż w końcu dotarliśmy do Rimini. Akurat w tym mieście znaleźliśmy stosunkowo niedrogi nocleg, a miasto leżało na drodze powrotnej do Polski. I stąd mieliśmy blisko do niezwykłego miejsca San Leo, bo raczej unikamy kurortów. img_5508Zanim dojechaliśmy do hotelu, w gąszczu wąskich, jednokierunkowych ulic, przypatrzyliśmy się miastu zza szyb samochodu, które niespecjalnie nas zachwyciło. Nasz trzygwiazdkowy apartamentowy hotelik „Ofelia”, znajdował się 5 min. od morza i dysponował małym parkingiem. Po załatwieniu formalności w recepcji i przeniesieniu bagaży do mieszkania, wyruszyliśmy na spacer nad morze. Z racji niedzieli i plażowej pogody, główna promenada i plaże były oblegane przez setki ludzi. Co nie zdziwiło nas, bo Rimini to ulubione miejsce odpoczynku nad Adriatykiem, nie tylko samych Włochów. Większość ciągnących się kilometrami wzdłuż morza piaszczystych plaż, jest płatna i należy do hoteli. Każdy hotel ma swój wydzielony sektor plaży z parasolami i leżakami składanymi na noc. Płatne plaże mają swoją infrastrukturę w postaci pryszniców, toalet, przebieralni, barów, boisk, placów zabaw. Za każdy sektor odpowiada dwóch „kierowników.” Pomyślano nawet o plażowiczach z psami, dla których wydzielono specjalne sektory, gdzie obok leżaków dostawiono śmietniki, tylko opłata była nieco wygórowana – 15€/dzień.  Jednym z chodników między parasolami, doszliśmy do samego morza. Woda okazała się ciepła, a piasek czysty, bardziej drobniejszy od naszego bałtyckiego.img_5575 Pag prowadzony oczywiście na smyczy, zdążył zamoczyć łapy (a ja nogi), napić się słonej wody, a na koniec wytarzać się w piasku. Jemu  gąszcz ludzi przy morzu najwyraźniej nie przeszkadzał. Dość szybko, uciekliśmy z plaży i zrobiliśmy sobie rekonesans w okolicach hotelu. Znaleźliśmy supermarket i w końcu jakiś skrawek zieleni dla Paga. Na szczęście wieczorem, gdy plaże opustoszały, Pag pobiegał i przypomniał sobie, że labradory poza jedzeniem, kochają również pływanie. A nie był jedynym psem na plaży, tylko my sprzątaliśmy po swoim psiaku a niektórzy nie…

Dzień 15 Verucchio – San Leo

Po wczorajszym dość leniwym dniu, uciekliśmy od morza i zgiełku Rimini, i wjechaliśmy w głąb regionu. Wystarczyło 30 min jazdy samochodem, żeby znaleźć się bliżej natury i historii, w ciekawym, górzystym krajobrazie. Wokół mieliśmy zielona wzgórza, wapienne masywy, malownicze urwiska skalne, a na nich porozrzucane – niczym wisienki na torcie – zamki, twierdze, ruiny i średniowieczne miasteczka. Z takich atrakcji słynieimg_5156 dolina rzeki Marecchia (wpada do AdriatykuRimini). A większość tych historycznych perełek, w XIV i XV w. wzniósł potężny ród Malatesta, dla podtrzymania swojej władzy, w tym regionie Włoch. Najpierw odwiedziliśmy zbudowane na skalnym cyplu, miasteczko Verucchio. Trafiliśmy tu trochę przypadkowo, jadąc do San Leo, wypatrzyliśmy z szosy, górującą nad doliną, jedną z jego twierdz.  Nadrobiliśmy trochę drogi (nr drogi: 15 bis), żeby wspiąć się na wzgórze,  ale warto było. Tuż przed wjazdem do miasteczka, przy drodze na bezpłatnym parkingu, zostawiliśmy auto i ruszyliśmy na zamek. Zamek – Rocca del Sasso, był główną siedzibą rodu Malatestów. Świetnie zachowany, z rozległą panoramą na dolinę i pas wybrzeża, zrobił na nas wrażenie. Potem był spacer po kameralnej, ładnej starówce i po Piazza Malatesta, z eleganckimi pałacami, kawiarnianymi stolikami i z informacją turystyczną, gdzie zaopatrzono nas w broszurki o mieście i w mapki regionu. Kolejnym, jeszcze ciekawszym miejscem w dolinie Marecchia,  jest miasteczko San Leo (32 km od Rimini). Niesamowicie położone na masywie skalnym, króluje – niczym skalista wyspa, nad okolicą. Samochód zostawiliśmy na poboczu drogi, 2 km od miasteczka i asfaltową drogą doszliśmy do San Leo, na wysokość 583 m n.p.m. Ostatni odcinek krętej drogi jest najciekawszy, bo jest wykuty w skale. Przez starą bramę weszliśmy do urokliwego miasteczka. Jego historia związana jest z osobą Św. Leona, który w IV w. ewangelizował te ziemie i założył tu pustelnię (wtedy to miejsce nazywało się Montefeltro). Z jego czasów zachowała się w miasteczku, założona przez niego kaplica. Znajduje się ona na tyłach romańskiego kościoła parafialnego IX w. – Santa Maria Assunta. Ten surowy, trzynawowy kościół, ze ścianami wzmacnianymi przez potężne przypory, stoi na  kameralnym placu – Piazza Dante. Warto tu odpocząć przy jednym z kawiarnianych stolików, (nam przeszkodził w tym deszcz) i przy kawie, przyjrzeć się zabytkowym pałacom, dwupiętrowym kamienicom no i górującej nad miasteczkiem fortecy. Niewielu turystów, senna atmosfera, brzmienie ciszy przerywane jedynie dźwiękiem dzwonów, piękne zabytki na wyciągnięcie ręki, do tego niezdobyta twierdza, pięknie i dostojnie. Idąc dalej ulicą, na zielonym, nierównym skwerku podziwialiśmy XII-wieczne zabytki: Katedrę Świętego Leona (Cattedrale di San Leone) zbudowaną na planie łacińskiego krzyża i  prostokątną dzwonnicę na zewnątrz, a okrągłą wewnątrz. A mijając piętrowe kamienice z maleńkimi restauracyjkami na parterze, doszliśmy na koniec ulicy, do mini-parku z punktem widokowym. Jednak San Leo to przede wszystkim forteca „Rocca Fortezza”. Która przez swoje eksponowane położenie na urwistej skale, cieszy się sławą, nigdy nie zdobytej twierdzy! Wznosi się ona nad miasteczkiem i żeby do niej dotrzeć, musieliśmy się  trochę natrudzić, wspinając się schodami i mocno stromym. Obecny kształt twierdzy pochodzi z XV w., dawniej mieściło się tu więzienie, dziś znajduje się tu muzeum. No i stąd dopiero roztacza się przepiękna panorama na górzyste tereny wokół. Podobnie jak w Toskanii i tutaj dopadła nas letnia ulewa, którą przeczekaliśmy pod drzewem. Oryginalna twierdza zainspirowała samego Alighiera Dantego posłużył się nią, jako modelem „Czyśćca” i opisał w „Boskiej Komedii”. Umberto Eco uznał San Leo za najpiękniejsze miasto we Włoszech. I to jest chyba najlepsza rekomendacja tego wyjątkowego miejsca. I nie żałujemy, że nasz wybór padł na nie, a nie na zatłoczone i skomercjalizowane San Marino.

Dzień 16 Rimini

 Przedostatni dzień we Włoszech, upłynął na błogim lenistwie. Krzysiek z Pagiem odpoczywali w hotelu, a ja sprawdziłam na sobie, jak wygląda to „włoskie plażowanie”. Po zgłoszeniu panu w recepcji, że wybieram się na plażę, dostałam karnecik z pieczątką hotelu i nr „hotelowego” sektora (45) nad morzem. Przy wejściu na moją plażę, zapłaciłam „kierownikowi” 4€, co mi dało prawo wyboru jednego z wielu leżaków, bez parasola ale z „daszkiem” (służył do ochrony głowy przed słońcem). Wytrzymałam tu 3 godziny, (w cenie miałam cały dzień) z książką, muzyką i ochładzającą bryzą morską i słońcem. Zdecydowanie wolę takie plażowanie niż ” nasze” leżenie  na ręczniku. Może i kiedyś nad polskim Bałtykiem, opłaci się stworzyć taką plażową infrastrukturą.img_5496 Potem już były ostanie zakupy, spacer po plaży z Pagiem, którego  wodno-piaskowe harce wzbudziły uśmiech na kilku twarzach spacerujących. Wieczorem było bieganie plażą, byłam nieco zaskoczona, że można się opalić po godzinie 19… . DRimini trafiliśmy, bo stąd mieliśmy blisko do San Leo. Raczej już tu nie wrócimy, bo zazwyczaj trzymamy się z dala od zatłoczonych kurortów nad morzem.
 

Dzień 17 Rawenna

No i po 17 dniach, przyszedł czas pożegnania Włoch. W drodze powrotnej do Polski odwiedziliśmy jeszcze Rawennę (70 km od Rimini). Dwie godziny to zdecydowanie było za mało, żeby obejrzeć to ciekawe, wpisane na listę UNESCO, miasto z pięknymi mozaikami. img_5637 Udało nam się tylko uwiecznić na zdjęciach  VI-wieczne Bazyliki: San Vitale i San Apollinare Nuovo, oraz wypić – po raz ostatni, włoską kawę na włoskim piazza. Czas gonił a przed nami było do przejechania 1400 km z noclegiem w Austrii.

Włochy po raz kolejny okazały się krajem stworzonym do podróży z psami.

Między Karkonoszami a Izerami

„Między Karkonoszami a Izerami” (8-12XI)

Kolejny raz – tym razem jesienią – wybraliśmy się do Szklarskiej Poręby. Znowu byliśmy  na Łabskim Szczycie, Hali Szrenickiej, nad obydwoma wodospadami: „Szklarką” i Kamieńczykiem. Pierwszy raz weszliśmy na Kamień – 1058 m n.p.m.   20151109120514Ładne  schronisko – z pięknym widokiem na KarkonoszeGóry Izerskie, ale tylko przy ładnej pogodzie (my nie do końca taką mieliśmy). Chcielibyśmy tu wrócić jak zakończona zostanie budowa wieży widokowej (zaczęto ją w tym roku). 20151112110916

Odwiedziliśmy też, zamkniętą ale ciekawą Kopalnię kwarcu „Stanisław” (5 km od schroniska). Byliśmy w  Chatce Górzystów, tym razem ja przybiegłam a Krzysiek z Pagiem zrobili sobie spacer. Był to jedyny słoneczny dzień i mogliśmy nacieszyć się ładnymi widokami. 20151108113030

Zjawiliśmy się w przytulnym schronisku po 11-ej i musieliśmy obejść się smakiem, bo naleśniki – z których słynie schronisko – są robione tylko do  godziny 11. Ale Pag był i tak przeszczęśliwy, bo przy Chatce Górzystów, jak i przy Orle, mógł poszaleć z suczkami gospodarzy.

Wprawdzie regulamin Karkonoskiego Parku Narodowego nakazuje z psem poruszanie się po szlakach karkonoskich tylko na smyczy,  to poza sezonem, gdy szlaki zazwyczaj świecą pustkami ten zapis nie jest, zbyt restrykcyjnie przestrzegany przez posiadaczy czworonogów. Karkonosze nadają się dla bardziej wytrzymałych psów, bo muszą się one wspiąć się na Główny Grzbiet Karkonoszy czyli ponad 1200 m n.p.m. Co innego Góry Izerskie (polska część) – z łagodnymi wzniesieniami, licznym szlakami i drogami, są świetnym miejscem na wycieczki z każdymi psami. Tym bardziej, że nie jest to park narodowy. Schroniska: Orle, Chatka Górzystów,  na Kamieniu oraz na Łabskim Szczycie  są przyjazne dla psów, bez problemu mogliśmy z  Pagiem wejść do środka.

 

 

Austriackie upały zamiast przymrozków

„Austriackie upały zamiast przymrozków”

28.VII – 8.VIII

Z powodu mojej pracy, najważniejszy urlop w roku był krótszy niż zwykle i zaczął  się w środku lata. Jedyny, podczas którego, prognozy pogody sprawdzone w necie w 100 % się nie sprawdziły. Zamiast przymrozków mieliśmy upalne lato z temperaturą powyżej 30°C. Postanowiliśmy pochodzić po górach i nasz wybór padł na AustrięWysokie Taury. W maju zarezerwowaliśmy mieszkanie w miejscowości Bad Gastein (100 km na południe od Salzburga) i w sobotę 28 lipca rano, wyruszyliśmy samochodem. Po 10 godzinach jazdy przez niemieckie autostrady, wspomagani przez niezawodną nawigację samochodową dojechaliśmy do Doliny GasteinerBad Gastein.20150803112900 - dzień 6 Ostatnie 4 km były najciekawsze: wspinaczka serpentynami po stromym zboczu na wysokość 1100 m n.p.m. gdzie stał dom, w którym mieliśmy zarezerwowane mieszkanie. Takiego widoku z balkonu to chyba w żadnych górach nie mieliśmy.
Bad Gastein położone w Parku Narodowym Wysokie Taury na wysokości 1000 m n.p.m. to uzdrowisko z wodami leczniczymi i źródłami termalnymi. Najlepsze lata ma już za sobą, kiedy na początku XX w. było kurortem światowej sławy, chętnie odwiedzanym przez  różne znane osobistości. Dziś to popularna miejscowość turystyczna, a zimą popularny ośrodek narciarski.

1 dzień Bad Gastein

Promenadą Johannesa zeszliśmy do Bad Gastein. Miasto wciśnięte jest w wąski przesmyk między dwoma potężnymi górami i wzdłuż rzeki Ache20150729122250_stitch - dzień 1 - spacer po okolicyBudynki ciekawie wkomponowane w tarasowe otoczenie. W centrum miasteczka mogliśmy podziwiać wodospad – będący wizytówką miasta, który z jednej strony mostu spływa z góry z hukiem kilkustopniową kaskadą, a z drugiej strony olbrzymie masy wody spływają w dół. Wodospad jest na tyle wysoki, że musieliśmy wspiąć się wyżej do kilku punktów widokowych, żeby zobaczyć go w całej okazałości. Po drodze co chwilę mijaliśmy pięknie odrestaurowane budynki z przełomu wieków (XIX/XX) w których mieściły się hotele i uzdrowiska z termalnymi basenami. Ale zdarzały się też niszczejące, opuszczone domy. Oczywiście degustacja leczniczych wód z fontanny i z publicznych kraników była, test przeszła pozytywnie mimo że była ciepła. Zaskoczona byłam licznymi arabskimi rodzinami spacerującymi po ulicach i kobietami ubranymi w czarne szaty odsłaniające tylko oczy i ręce.

Prowadzeni przez GPS obeszliśmy miasto wokół, po czym zeszliśmy do Doliny Gasteiner (długa 40 km) i płaską promenadą wzdłuż rzeki poszliśmy w kierunku naszego domu. Ale za nim do niego trafiliśmy musieliśmy pokonać 4 km pod górę drogą, którą wczoraj pokonaliśmy samochodem.

2 dzień

Z powodu przelotnego deszczu Krzysiek zrobił z Pagiem 2-godzinną wycieczkę po okolicznym lesie a ja pobiegłam sobie doliną  do miejscowości Bad Hofgastein i wróciłam z powrotem.

3 dzień Stubnerkogel 2246 m n.p.m.

Kolejny dzień był pierwszym dniem z upałami, które z każdym dniem się nasilały. Tego dnia zdobyliśmy pobliski szczyt Stubnerkogel 2246 m n.p.m. 20150731135428 - dzień 3 - StubnerkogelWspinaczkę zaczęliśmy od strony Angeral i wzdłuż kolejki linowej, a potem szlakiem narciarskim doszliśmy na zatłoczony szczyt. Na szczycie jak i w czasie drogi  na niego, ciężko było o kawałek cienia, ale Pag dzielnie to zniósł. Należał nam się medal, bo byliśmy chyba jedynymi, którzy weszli na szczyt na nogach i to z psem, a nie wjechali kolejką linową (do wyboru były dwie). Rozległa panorama jaką mieliśmy przed sobą na sąsiednie góry i doliny oraz Bad Gastein w dole robiła wielkie wrażenie. Z ciekawej platformy widokowej widzieliśmy najwyższy austriacki szczyt Großglockner. 20150731154024 - dzień 3 - StubnerkogelNie mniejsze wrażenie robił zawieszony między restauracją a nadajnikiem telewizyjnym wiszący, 140-metrowy stalowy most. Przejście przez kołyszący most po ażurowej podłodze z 30-o metrową przepaścią pod nogami to przyjemność dla osób o silnych nerwach, więc zostawiłam to Krzyśkowi a sama zajęłam  się robieniem zdjęć. Potem było bardzo strome zejście do Bad Gastein i powrót do domu.

4 dzień/5 dzień

20150801132924 - dzień 4 - wyjście po zakupyWycieczka do supermarketu Stern, czyli 5 km w dół do doliny zakupy i powrót. Przebieżka Krzyśka do Doliny Gasteiner .

6 dzień Poserhöhe – Höhenweg Gasteiner

Przyszła kolej na poznanie przeciwległego zbocza doliny. Samochodem podjechaliśmy do sąsiedniego Bad Hofgastein, zostawiliśmy auto na bezpłatnym parkingu i asfaltową serpentyną, ruszyliśmy do góry na wysokość 1300 m n.p.m. 20150803115826 - dzień 6Cały czas roztaczała się przed nami przepiękna panorama na skąpaną w słońcu dolinę. Dalej leśną drogą i ścieżką z mniejszymi lub większym podejściami doszliśmy do schroniska Poserhöhe na 1505 m n.p.m. Polanka obok była świetnym punktem widokowym na pobliskie góry i górną część Bad Gastein. Po zejściu 400 m niżej, popularnym szlakiem w dolinie – Höhenweg Gasteiner, wróciliśmy do Bad Hofgastein.20150803135436 - dzień 6

Płaska i łatwa 5-cio kilometrowa ścieżka, z widokiem na rozległą dolinę i szczyt Stubnerkogel, prowadziła przez kwitnące łąki, gospodarstwa, restauracje rzadziej przez las. Po drodze były dwa ciekawe wąwozy Gadaunern i Remsacher z wykutym w skale tunelem i ścieżkami tuż nad przepaścią, od której oddzielały drewniane barierki. Szlak dostępny dla każdego okazał się licznie odwiedzany przez turystów i rowerzystów. Szczęśliwie doszliśmy do samochodu, wykończeni żarem jaki lał się z nieba a cienia było jak na lekarstwo (w drodze powrotnej) i przejściem 21 km.

7 dzień Dolina Kötschachtal – Alpengasthof Prossa

Przeszliśmy Doliną Kötschachtal (długa na ok. 5 km) do schroniska Alpengasthof Prossau 1278 m n.p.m. i powrót tą samą drogą. Piękna dolina, popularny szlak prowadził szeroką, lekko „pod górę” drogą, na której nie brakowało rowerzystów i pieszych często z psami. Psy mimo obowiązku chodzenia na smyczy na terenie Parku (regulamin Parku)  20150804164018 - dzień 7często biegały luzem, także Pag nie był wyjątkiem. Dolina idealnie nadawała się na wędrówkę z psem bo była zalesiona (poza początkiem) a wzdłuż drogi płynął potok z krystalicznie czystą wodą, w której Pag często chłodził się lub uzupełniał braki wody.

8 dzień Bad Gastein/Angertal

Zejście do centrum Bad Gastein, a wieczorem przebieżka do Angertal (11 km).

9 dzień  Dolina Anlauftal

Samochodem pojechaliśmy za Bad Gastein do miejsca Anlauftal. Znajdował się  tu się 9-cio kilometrowy tunel kolejowy ze stacją kolejowa z której samochody na specjalnych wagonach w niego  wjeżdżały oraz zaczynała dolina o tej samej nazwie. Samochód zostawiliśmy na leśnym parkingu na 1200 m n.p.m. i ruszyliśmy w głąb doliny. Szlak najpierw drogą, potem ścieżką prowadził głównie 20150806115944 - dzień 9przez las, wzdłuż wartkiego strumienia. Dolina okazała się bardziej dzika i mniej uczęszczana przez turystów (może przez zamknięte na jej końcu schronisko). Ciekawi dalszej drogi, zarośniętą ścieżką poszliśmy kilometr dalej, na wysokość 1700 m n.p.m.,  żeby nad szerokim potokiem napatrzeć się na  zaśnieżone w dali 3-tysięczniki. Powrót tą samą drogą, przed wejściem do auta obejrzeliśmy pobliski wodospad.

Bad GesteinDolina Gasteiner  jest idealnym miejscem dla amatorów górskich wycieczek.  Spośród 350 km oznaczonych szlaków, o różnym stopniu trudności, każdy w zależności od swoich (i psa) możliwości znajdzie tu coś dla siebie. Na większość tras (poniżej 2500 m n.p.m.) można wybrać się z psem, który może do woli wybiegać się. A po aktywnym dniu w  Bad Gestein czekają termalne baseny do których z psami niestety nie wpuszczają.

 

 

 

 

 

 

 

W-y Kanaryjskie Lanzarote 2015

„Księżycowa wyspa czyli Lanzarote 2015”

10-17.I.2015

W styczniu, kiedy u nas panuje kalendarzowa zima, korzystając z promocyjnej oferty  biura podróży, wybraliśmy się na tygodniową wycieczkę, na jedną z siedmiu Wysp KanaryjskichLanzarote. W cenie mieliśmy zapewniony lot w obie strony, hotel i wyżywienie (śniadanie i obiadokolacje). Naszego psa zostawiliśmy pod dobrą opieką rodziców Krzyśka (oczywiście za cenę przybycia nieco na wadze). Nie chcieliśmy zafundować Pagowi traumy jaką jest lot w klatce i to w luku bagażowym (waży więcej niż 8 kg). O ile temperatura w styczniu jest znośna dla czworonogów, to wyspa jest mało przyjazna dla psiej natury … stanowczo za mało tu drzew.
Po 4-godzinnej podróży z Poznania, późnym wieczorem wylądowaliśmy na lotnisku pod stolicą Arrecife i w 20 min autokarem zostaliśmy dowiezieni do hotelu w miejscowości Puerto del Carmen. Było to typowe nadmorskie miasteczko z wąskimi uliczkami mnóstwem hoteli i szeroką plażą. Do naszego 3-gwiazdkowego Hotelu Costa Mar z apartamentem zastrzeżeń nie mieliśmy, ale  z pogodą już tak pięknie nie było. Przez następne 6 dni było dość ciepło – ok. 20°C ale liczyliśmy na więcej słońca a mniej wietrznych dni, nie wspominając już o deszczu.

Dzień 1

20150111135128 Bieg z Puerto del Carmen w kierunku Puerto Calero i z powrotemNastępnego  dnia po śniadaniu, ruszyliśmy na bieganie i przy okazji poznać trochę okolicę. Pobiegliśmy 8 km wzdłuż wybrzeża na południowy – zachód, wybierając  mniej turystyczną część wyspy. Po szybkim prysznicu w hotelu, zrobiliśmy sobie spacer promenadą w kierunku stolicy Arrecife. Idąc wzdłuż oceanu, mijając po drodze piaszczyste i kamieniste plaże, doszliśmy do lotniska, zbudowanego tuż przy wodzie. Chyba jedyne lotnisko na świecie, gdzie leżąc na plaży można było patrzeć na startujące i lądujące samoloty.

20150111130346 Bieg z Puerto del Carmen w kierunku Puerto Calero i z powrotem Dzień 2

Kolejnego dnia z pobliskiej wypożyczalni samochodów (koszt 3 dni/75€  + 22€ benzyna) wypożyczyliśmy na 3 dni samochód i ruszyliśmy do głównych atrakcji w północnej części wyspy. Po drodze do pierwszej z nich – Jardin de Cactus czyli Kaktusowego Ogrodu, zatrzymaliśmy się przy ciekawych formacjach skalnych niedaleko miejscowości El Majon. Ogród znajduje się w miejscowości Guatiza na terenie dawnego kamieniołomu nad którym góruje biały wiatrak. Ogród jest jednym z wielu dzieł, słynnego, miejscowego artysty Césara Manrique, który robił wszystko, żeby architektura na wyspie współgrała z jej wulkanicznym charakterem. Co mu się w pełni udało. Wszystkie budynki tutaj są koloru białego, dopuszczona jest tylko niska zabudowa i nie ma tu bilbordów z reklamami, co widać szczególnie przy jeździe samochodem. 20150112125518 Ogród kaktusów w okolicy GuatizaNa powierzchni 5000 tys. m² rośnie ponad 1400 gatunków kaktusów sprowadzonych prawie ze wszystkich kontynentów. Po kupieniu biletu wstępu (najkorzystniejszy okazał się łączony bilet za 30€ , który zapewniał wstęp do 5 innych atrakcji na wyspie). Ponad godzinny spacer wybrukowanymi ścieżkami między małymi kaktusikami a wielkimi kaktusowymi drzewami rosnących w czarnym popiele był dla nas trochę jak ciekawa lekcja botaniki w terenie. Kolejną atrakcją była jaskinia Cueva de los Werdes. Okazała się warta czekania pół godziny, bo tyle trwało zebranie grupy. Jest to podziemna jaskinia powstała w wyniku erupcji wulkanu 20150112155724 Mirador Del Rioponad 3000 lat temu pne. Dwukilometrowy labirynt korytarzy i jaskiń kończący się pod oceanem, zwiedza się z przewodnikiem (objaśnia w kilku językach) i trwa ok. 1 godziny. Byłam w wielu jaskiniach, ale ta była pierwszą w której   panowała temperatura 20° C! Z jaskini pojechaliśmy dalej na północ na punkt widokowy Miradol del Rio. Znajduje się on na wysokim klifie na wysokości 470 m. Piękne widoki na pobliską wyspę La Graciosa i mniejsze wysepki, można było podziwiać przez panoramiczne okna przypominającej bunkier restauracji. Zrobiony z wulkanicznego kamienia, dzieło oczywiście Manrique. Na odważniejszych czekały 20150112165306 Hariaumieszczone na zewnątrz zawieszone nad przepaścią zewnętrzne tarasy. Pierwszy raz spotkaliśmy się z odpłatnym punktem widokowym, ale dla tych widoków – mimo urywającego nam głowy wiatru – warto było.  Droga powrotna do hotelu prowadziła przez nieduże miasteczko w środku wyspy – Haria. Przepięknie położone w dolinie pośród zielonych (rzadkość tutaj) wzgórz i palm, z którymi kontrastowały białe domy. Niedaleko za miasteczkiem znajdował się punkt widokowy (bezpłatny tym razem) z którego rozciągała się rozległa panorama na wybrzeże i wzgórza.

Dzień 3

Następnego dnia z samego rana wyruszyliśmy do Narodowego Parku Timanfaya. Park powstał w wyniku potężnych erupcji wulkanicznych, które nawiedziło wyspę w XVIII w. Liczy 51 km² i znajduje się samym środku Montanas del Fuego (Gór Ognistych). Wycieczka po Parku zaczynała się w Islote de Hilario, skąd specjalnym autobusem pełnym turystów ruszyliśmy w 14-kilometrową trasę. (To najpopularniejszy sposób na zobaczenie parku, a autobusy odjeżdżają co kilkanaście minut). Tu również obok budynku restauracji (autorstwa – jak żeby inaczej – Manriqueza) pracownicy Parku robią geotermiczne pokazy dla turystów: wlana do specjalnych otworów woda po chwili wystrzeliwała w górę jak mały gejzer, lub umieszczona w dołku kępka siana spalała się w kilka sekund. Wszystko to dowodzi, że tuż pod powierzchnią wciąż kryje się gorąca lawa (10 cm niżej – 140°C, 6 m – 400°C). Wzięty do ręki z ziemi ciepły kamień był kolejnym namacalnym ggdowodem, że na dole jest faktycznie gorąco. Przez godzinę (kierowca jechał b. wolno) jak zahipnotyzowani wpatrywaliśmy się w morze zastygłej lawy, kratery, stożki wulkaniczne. To wszystko pokryte wulkanicznym pyłem w różnych odcieniach szarości i czerwieni. Krajobraz robi piorunujące wrażenie, jest równie fascynujący co trochę przerażający, a ten efekt potęguje jeszcze wszechogarniająca cisza. Żeby poczuć lepiej wulkaniczny klimat i wspiąć się na jakiś krater, uciekliśmy w rejon mniej turystyczny. (Na terenie Parku przejście szlakiem z przewodnikiem możliwe jest tylko latem, po wcześniejszym wpisaniu się na listę chętnych). 3 km od wjazdu do Parku w informacji turystycznej zostaliśmy zaopatrzeni w darmową mapę i ruszyliśmy zdobyć wulkan Caldera Blanca i pochodzić po zastygłej lawie. Po zostawieniu samochodu przy gruntowej drodze, szeroką ścieżką prowadzącą przez pola popiołu i wulkanicznych kamieni doszliśmy do mniejszego z kraterów. Przez jego niższą krawędź prowadziła naturalna „wyrwa” przez którą weszliśmy do środka, a tam była … zielona łączka.  Ale prawdziwe wyzwanie czekało obok – Montana Blanca.20150113125050 Spacer przy wulkanach w okolicach Mancha Blanca Pół godziny zajęło nam wejście na stromą ścianę krateru – na jego niższą krawędź. Roztaczał się stąd piękny widok na szare morze zastygłej magmy i wyłaniające się gdzieniegdzie samotne góry. Porośnięte trawą wnętrze wulkanu 100 m niżej, było jadłodajnią dla kilku kóz ( na stromiznach są sprawne prawie jak kozice). Chcieliśmy wejść na najwyższy punkt krawędzi (150 m licząc od podstawy) ale przez silny wiatr, musieliśmy zawrócić. A dalej przez 10 km wędrowaliśmy przez zielone wzgórza, żeby na koniec zobaczyć pola uprawne z kamiennymi murkami (w wulkanicznym żwirze uprawiano winorośl i cebulę), szare pole magmowe z wulkanicznymi kamieniami i kwitnącymi roślinkami. W ciągu tej kilkugodzinnej wędrówki nie spotkaliśmy nikogo! I tego nam trzeba było, bo z dala od ludzi mogliśmy delektować się pięknym krajobrazem.
Po drodze do hotelu zatrzymaliśmy się w La Geria – niezwykłej dolinie, gdzie znajdują się rozległe uprawy winorośli. 20150113181652 Winnice w okolicach La GeriaW okrągłych dołach otoczonych kamiennymi murkami (ochrona przed wiatrem) rosną pojedyncze krzewy winorośli. Zielony kolor krzaczków niesamowicie kontrastuje z czarnym żwirem, przez co tworzy niezapomniany widok. Jak większość turystów ulegliśmy pokusie i w jednej z licznych winiarni kupiliśmy po jednej butelce białego i czerwonego wina.

Dzień 4

Wyruszyliśmy na południowy-zachód wyspy, żeby zobaczyć miejscowość Playa Blanca i wybrzeże Costa de Papagayo (40 min. autem) i wspiąć się na jedną z wielu gór (żaden wygasły krater) w nadmorskim paśmie górskim. Nieduży kurort z kameralną atmosferą, ładną promenadą wzdłuż oceanu, przywitał nas pełnym słońcem i wysoką temperaturą (w końcu się doczekaliśmy). Tu się na ponad godzinę rozdzieliliśmy. Krzysiek poszedł na rekonesans okolicy, a ja zrobiłam sobie wycieczkę biegową wzdłuż oceanu. Wystartowałam na dość tłocznej promenadzie, ale za miasteczkiem po wbiegnięciu na wysoki klif miałam ciszę  i mogłam nacieszyć się pięknymi widokami wokół. 20150114131212 Renata - biegNa wcześniej ustalonym miejscu spotkaliśmy się i już dalej razem spacerowaliśmy po pustynnym płaskowyżu schodząc do skalistych zatoczek z piaszczystymi plażami. Na jednej z nich zrobiliśmy sobie „błogie lenistwo” z nieudaną próbą kąpieli, bo temperatura wody pozwoliła jedynie na popluskanie się w wodzie. Ale odważniejszych od nas nie brakowało. Po  powrocie  do Playa Blanca samochodem dojechaliśmy do malutkiego miasteczka Femés. Po zostawieniu auta na bezpłatnym parkingu pod kościołem zaczęliśmy wspinaczkę na liczącą 487 m n.p.m. górę Pico de la Aceituna. Wyraźna i stroma ścieżka, z ciekawymi kaktusowymi krzewami, w 40 min doprowadziła nas na szczyt (z lekkim błądzeniem). A stamtąd rozległy widok na pobliskie szczyty i doliny, na Femés a daleko w tle na ocean. 20150114163708 W drodze na Pico de la Aceituna 487mNa szczycie oczywiście hulał wiatr. Zbliżał się powoli wieczór i musieliśmy niestety schodzić na dół. Po szybkim spacerze po miasteczku ruszyliśmy dalej.
Kolejnym celem były Los Hervideros. Miejsce, gdzie ogromne masy wulkanicznej lawy zastygły w wodach Oceanu, a fale morskie utworzyły w niej podziemne tunele i głębokie szczeliny. 20150114180506 Los HerviderosZ bliska – chodząc wyznaczonymi ścieżkami – zobaczyliśmy wzburzone fale, jak z ogromną siłą wdzierają się pomiędzy skalne groty by po chwili wystrzelić z wielkim hukiem w górę. Przy zachodzącym słońcu ciekawy efekt. W drodze do hotelu zatrzymaliśmy się nad zieloną laguną – El Golfo (tuż przy wiosce rybackiej o tej samej nazwie), jeziorkiem w kraterze wygasłego wulkanu, którego część została zatopiona przez Atlantyk, a część jest fragmentem wybrzeża. Nas miejsce nie oszołomiło. Czas było wracać do hotelu.

Dzień 5

Dzień zaczęliśmy od wypożyczenia rowerów (16€/dzień/osobę). Celem naszej ambitnej wycieczki była druga strona wyspy – północne wybrzeże z plażą Playa de Farmara. Pierwsze 30 km prowadziło w większości gruntowymi drogami, czasami w mocno pagórkowatym terenie (najwyższy punkt miał prawie 300 m n.p.m.) czasami obok gospodarstw w środku pól uprawnych. W drodze powrotnej w większości trasa prowadziła już asfaltowymi drogami, w bardziej w płaskim terenie, a ostatnie 10 km pokrywało się z początkiem trasy. Po dojechaniu na plażę, zmęczona i podekscytowana, padłam gdzieś na wydmie na bialutki piasek i chłonęłam piękno tego magicznego miejsca i czekałam na Krzyśka. (Jakieś 10 km przed plażą rozdzieliliśmy się, on pojechał wspiąć się na krater z zamkiem Castillo Santa Barbara). Przed sobą miałam wzburzony ocean, widok na przybrzeżne wzgórza Farmara i wysepki z największą La Graciosa na czele. 20150115153228 Powrót z plaży w Urbanización Famara do hotelu Costa MarTa część wyspy jest wolna od turystycznej infrastruktury, prawie bez turystów. (W pobliżu było jedynie małe osiedle domów). Skąpaną w słońcu Playa de Farmara, zapamiętam jako nieskalane cywilizacją miejsce, gdzie można znaleźć ciszę i spokój oraz nacieszyć oczy pięknymi widokami. Po dojechaniu Krzyśka i po wspólnym odpoczynku, czas było wracać, bo do przejechania mieliśmy jeszczcze 30 km na rowerze. Do hotelu wróciliśmy naprawdę zmęczeni.

Dzień 6

Ostatni dzień pobytu spędziliśmy też aktywnie ale osobno. Krzysiek wyruszył na objazd wyspy rowerem,  a ja poszłam z książką na zasłużony odpoczynek na plażę. Kiedy słońce się schowało i zrobiło się trochę wietrznie, zamieniłam sandały na buty do biegana i pobiegłam wzdłuż wybrzeża do Arrecife (10 km). 20150116111804 Rowerem po wyspie - okolice Playa QuemadaW połowie drogi złapał mnie deszcz, trochę mokra dobiegłam do przedmieść stolicy i wróciłam tą samą trasą do hotelu. Krzysiek zmuszony do skrócenia swojej wycieczki, przemoknięty do suchej nitki po kilku godzinach wrócił. Późnym popołudniem oczywiście wyszło słońce, więc nie zostało nam nic innego jak odbyć już ostatni spacer po okolicy. Następnego dnia z rana wracaliśmy do zimnego kraju.

Włochy Północne 2014

           Włochy – w górach, nad jeziorem, wśród cedrów i nad morzem (10-30V 2014)

                             Nasz 3-tygodniowy urlop we Włoszech zaczęliśmy od Południowego Tyrolu. Potem miało być jezioro Garda, ToskaniaLiguriaCinque Terre. Tyrol Południowy to prowincja w północnych Włoszech, położona w południowej części Alp. Ciekawe miejsce nie tylko ze względu na piękne Dolomity. Jest to włoski region z językiem niemieckim jako urzędowym oraz  niemieckim nazewnictwem. Należy do Włoch od 1919 r., kiedy to po zakończeniu I Wojny Światowej i rozpadzie Austrio-Węgier został oddzielony od Tyrolu.

Dzień 1-6 San Sigismondo TYROL POŁUDNIOWY

Po całodniowej podróży przez NiemcyAustrię, dojechaliśmy do miasteczka San Sigismondo koło KiensDolinie Puster. Przez tydzień miał to być nasz dom. 6 dni upłynęło nam na całodniowych wycieczkach w pobliskie góry, prowadzeni przez – jakżeby inaczej- turystyczną nawigację. Jednym z ciekawszych miejsc, które odwiedziliśmy był płaskowyż położony ponad 1900 m n.p.m. nad San Sigismondo. 3 godziny wejścia do przyjemnych nie należało, tym bardziej że od wysokości 1700 m. pojawił się mokry śnieg, którego przybywało wraz z wysokością. Gdy nam ubywało sił, Pagowi ich przybywało. Tak zwykle się dzieje, kiedy widzi śnieg w którym może się nie tylko wytarzać (czyt. ochłodzić) ale i najeść (czyt. ugasić pragnienie). DSC02568Doszliśmy nieco powyżej schroniska Rifugio Starkenfeld i zawracaliśmy. Dla pięknej panoramy gór w zimowej scenerii,  warto było zmoczyć sobie buty. Jeden z dni przeznaczyliśmy na zwiedzenie zamku  Bruneck w mieście  Bruneck.  Mieści się tu jeden z sześciu oddziałów Messner Mountain Museum – założonych przez znanego himalaistę Reinholda Messnera.  Z jego inicjatywy oraz władz miasta zamek został odrestaurowany i w 2011 r.  udostępniony dla turystów. DSC02616Po kupieniu biletu (6 €) przez  ponad godzinę oglądałam ciekawe eksponaty dotyczące  codziennego życia ludzi gór prawie z wszystkich kontynentów i to we wnętrzach średniowiecznego zamku! Szkoda tylko że sama, bo Krzysiek musiał zostać z Pagiem na zewnątrz i zadowolić się oglądaniem zamku z perspektywy wielu ścieżek wokół.

Dzień 7 Riva del Garda JEZIORO GARDA

Wyjeżdżamy z Tyrolu Południowego, żeby udać się nad największe włoskie jezioro – Garda. Na jego południowo-zachodnim brzegu mieliśmy zarezerwowane mieszkanko. Malownicza droga nad  jezioro prowadziła przez wąskie wąwozy, liczne tunele, otwarte przestrzenie z wysokimi górami w tle. Po drodze zatrzymaliśmy się w mieście na północnym  jego brzegu  – Riva del Garda. Najpierw zrobiliśmy sobie spacer po starym mieście, głównym deptaku i placu otwartym na jezioro z charakterystyczną wieżą. Palmy i cedry na tle zaśnieżonego dwutysięcznika górującego nad miastem zostały uwiecznione na zdjęciu. Atmosfera górskiego krajobrazu połączonego ze śródziemnomorskim klimatem – nam się spodobała. Jednak nas najbardziej interesowała, przepiękna trasa pieszo-rowerowa Via di Ponale. Droga  rozpoczyna się na zachodnim końcu Riva del Garda, przed wjazdem do tunelu w stronę Liomne Sul Garda (przy ulicy Circonvallazione na płatnym parkingu zostawiliśmy auto 2h-5€). Przeszliśmy tylko pierwsze 3 kilometry trasy wykutej w skale, momentami na krawędzi półki skalnej kilkadziesiąt metrów nad taflą jeziora. Trasa jak i widoki były spektakularne! DługieDSC02796 i wąskie jezioro otoczone wysokimi górami przypominało trochę norweski fiord. Pagowi droga mniej się podobała, bo żar lał się z nieba a jedyny cień na trasie dawały tunele wykute w skale. Czekała nas jeszcze dalsza podróż, dlatego musieliśmy zawrócić z tej widokowej drogi i wrócić do auta. W dwie godziny, malowniczą drogą wzdłuż Gardy, pokonaliśmy 60 km i  dojechaliśmy do miasteczka Moniga Del Garda. Im bliżej południa tym góry robiły się coraz niższe, a południowy brzeg Gardy był już płaski.  Po znalezieniu naszego domku, w ogromnym ośrodku wypoczynkowym, zrobiliśmy krótki rekonesans po tym, nie za ciekawym turystycznym miasteczku. DSC02823Potem był spacer ładną promenadą wzdłuż kamienistej plaży, wzdłuż jeziora. Pag co prawda musiał spacerować na smyczy ze względu na spacerujących, ale za to do woli mógł korzystać z kąpieli w  krystalicznie czystej  wodzie.

Dzień 8 Monte Pizzocolo 1582 m n.p.m.

Następnego dnia czekał nas aktywny „górski” dzień, postanowiliśmy popatrzeć na Jezioro Garda z góry i w tym celu postanowiliśmy wejść na najwyższy w pobliżu szczyt – Monte Pizzocolo 1582 m n.p.m. Samochodem w niecałą godzinę dojechaliśmy do miasteczka nad jeziorem – Gardone Riviera, samochód zostawiliśmy na bezpłatnym parkingu na wąskiej uliczce w wyższej części miasta i ruszyliśmy w góry. Prowadzeni przez niezawodną nawigację turystyczną, drogami i ścieżkami idąc przez łąki i wioski stopniowo zdobywaliśmy wysokość, żeby pod koniec ok. 1200 m n.p.m. wyjść z lasu na odsłonięty grzbiet. Biegający  do tej pory luzem Pag, został wpięty na smycz bo na szlaku pojawiło się sporo turystów. Dość silny wiatr nie przeszkadzał w podziwianiu widoków. Po zrobieniu przerwy przy zamkniętym schronisku, wspięliśmy się na szczyt. Widoki na ogromne, DSC02843osnute mgłą (niestety) jezioro w dole, na zaśnieżone wierzchołki po jego drugiej stronie oraz pobliskie góry robiły wrażenie. Ta część wycieczki należała do dość łatwych. Za nami była połowa trasy, czekało nas zejście na dół czyli jakieś 11 km do samochodu. Żeby nie wracać szlakiem którym przyszliśmy (generalnie staramy się tego unikać), zaczęliśmy schodzić na dół innym – jedynym oznaczonym szlakiem który prowadził na południe – w kierunku Gardone Riviera.  O ile pierwsze metry po dość stromychDSC02869 kamieniach jakoś sprawnie poszły, to potem było już znacznie gorzej. Po niemalże pionowych płytach skalnych, do których przyklejeni brzuchami, szukając niżej oparcia dla nóg, powoli schodziliśmy w kierunku lasu. Do tego jeszcze 30-kilogramowy pies, którego na rękach transportowaliśmy w dół.  Pies wykazał się silnym sercem (inny na jego miejscu pewnie padłby na zawał widząc co go czeka), gdy jego właściciele wykazali się skrajną głupotą, decydując się na ten szlak. Po 1,5 godz. zeszliśmy do lasu i już normalną drogą poszliśmy w dół,  ostatnie kilometry do auta, idąc ulicą. Na długo zapamiętaliśmy ten dzień, obiecując Pagowi, że nigdy już nie zafundujemy  mu takiej traumy.

Dzień 9 Zamek w Sirmione

Po przejściach z poprzedniego dnia cała nasza trójka, zasłużyła na „dzień emeryta”. „Żadnych gór, tylko przyjemne zwiedzanie a potem byczenie na słońcu” takie hasło przyświecało nam tego dnia. Miejsce do zwiedzania znajdowało się 30 minut jazdy samochodem był to zamek – Scaliger Castle Sirmione. Zbudowany na wąskim cyplu DSC02887wcinającym się w Jezioro Gardę od południa, jest jednym z ładniejszych miejsc na jeziorem. Po dojechaniu do Sirmione, samochód został na płatnym parkingu  ( 2h – 4,40 €), skąd w kilka minut doszliśmy do zamku. Przez most bo zamek odcięty jest od półwyspu fosą, weszliśmy w mury  tego XIII wiecznego zamku. Zwiedzanie ograniczyliśmy do obejścia starych murów i licznych wież. Świetnie zachowany zamek przyciąga setki turystów, więc przeciskanie przez wąskie uliczki niekoniecznie podobało się Pagowi. Na szczęście wystarczyło odejść kilkanaście metrów w bok, żeby znaleźć się na ustronnej plaży na której korzystał z dobrodziejstw czystej wody. Jednak najładniejsze widoki na Jezioro Garda i otaczające je góry były na końcu półwyspu gdzie znajdowały się pozostałości rzymskich budowli. Po drodze do Moniga Del Garda były zakupy w jednym z licznych supermarketów i zasłużony relaks do końca dnia.

Dzień 10 Florencja TOSKANIA

Dzień w którym wyruszyliśmy do Toskanii. Po drodze,  po 4 godzinach (260 km) podróży odwiedziliśmy jej stolicę – Florencję. Poruszanie się po mieście w celu znalezienia parkingu, do łatwych nie należało, z jednej strony – jednokierunkowe i wąskie ulice, z drugiej – kierowcy  nie włączający drogowskazów na rondach. Po zostawieniu auta na płatnym parkingu w 15 minut doszliśmy do zabytkowego centrum. A im bliżej centrum, tym bardziej narastał tłum turystów -chyba  ze wszystkich stron świata. Miasto będące kolebką renesansu i stolicą sztuki, zachwyca na każdym kroku. Eleganckie place, pałace, loggie (część budynków otwarta na zewnątrz z arkadami zamiast ścian), muzea, kościoły, galerie sztuki, pomniki i rzeźby przywracają o zawrót głowy. Najpierw trafiliśmy przed renesansowy, wielki Pałac Pittich – z   pustym jeszcze placem (Piazza del Pitti). DSC02926Potem zatrzymaliśmy się na chwilę na najstarszym moście we Florencji (XIV w.)  „Moście Złotników” (Ponte Vecchio). Ciekawe, że nad dachami licznych warsztatów i sklepików z biżuterią znajduje się – zbudowany w XV w. – zadaszony korytarz.  (Łączący Pałac Pittich  i Pałac Vecchio). Przez most doszliśmy do Pałacu Vecchio. Nie tyle pałac z wieżą z tarasem, co ogromny, zatłoczony Plac Della Signoria zrobił na nas wrażenie. Kiedyś to miejsce stanowiło centrum życia politycznego Florencji, dziś  jest czymś w rodzaju wielkiej galerii „pod gołym niebem” z rzeźbami Michała Anioła czy Donatella. Nie sposób było tu, nie zatrzymać się na dłużej. Tutaj nasz Pag, miał „swoje pięć minut” kiedy mógł poczuć się równie sławny jak stojący obok posąg Dawida czy Herkulesa. Turyści z Azji zatrzymywali się – po to żeby zrobić mu zdjęcie, ci z Europy – żeby go trochę wytarmosić za uszy i zagadać z nami, że podobnego zostawili w domu. Na szczęście musieliśmy iść dalej, więc woda sodowa nie uderzyła naszemu psu do głowy. Jedną z uliczek doszliśmy do wspaniałej gotyckiej Katedry Santa Maria del Fiore. Wybudowana pod koniec XIII w. katedra, uchodząca za średniowieczny symbol potęgi Florencji, do dziś zachwyca swoją monumentalnością i wspaniałą architekturą. Obejście kolosu zbudowanego z zielonego, białego i różowego marmuru z olbrzymią (90 m), czerwoną kopułą oraz stojąca obok dzwonnicą – Campanile, zajęło nam trochę czasu. Jednak na mnie, największe wrażenie zrobiły słynne Drzwi Raju, znajdujące się  w najstarszej budowli w mieście – Babtysterium Św. Jana (XI w.).  Wykonane są z brązu i pozłacane, a znajdujące się na nich płaskorzeźby przedstawiają sceny ze Starego Testamentu. Po czym nastąpił powrót do auta. Spędziliśmy tu tylko 3 godziny ale wystarczyło, żeby poczuć wyjątkową atmosferę tego miasta. Niekoniecznie jednak do zwiedzania z psem, za dużo tu turystów, za mało zieleni i za wysoka temperatura (już w maju).

64 km na południe od Florencji  w miasteczku –  Cavallano, czekała na nas kolejna kwatera.

Dzień 11 San Gimignano

Mieszkanie nasze znajdowało się w piętrowym kamiennym domu z  ładnym widokiem na pobliskie wzgórza. W cenie noclegu (w Toskanii to standard, żaden luksus jak na początku nam się wydawało:)) mieliśmy nieduży basen z leżakami. Dziś mieliśmy odwiedzić niezwykłe miasteczko z wieżami czyli San Gimignano (wpisane na listę UNESCO). Najpierw autem dojechaliśmy do pobliskiego miasteczka Campiglia, gdzie zostawiliśmy samochód i  dalej już na nogach wyruszyliśmy na 25-kilometrową wycieczkę (łącznie  w 2 strony).  Droga do niego okazała się bardzo malownicza: były i wzgórza z polami i łąkami, poprzeplatane plantacjami z drzewkami oliwnymi lub winoroślą, wijące się niczym wstążka –  cyprysowe alejki prowadzące do pojedynczych domostw, zbudowanych na łagodnych wzniesieniach. DSC03030Samo średniowieczne San Gimignano ze swoimi 14 kamiennymi wieżami też robiło wrażenie. Po przekroczeniu bramy w starych murów  – jak za sprawą czarodziejskiej różdżki – znaleźliśmy się mieście żywcem przeniesionym ze średniowiecza. Gąszcz wąskich uliczek, surowe kamienice, plac Della Cisterna ze starą studnią, zabytkowe pałace i kościoły, do tego te strzeliste, o różnej wysokości wieże. I pomyśleć, że kiedyś wież było aż 70!  W drodze powrotnej upał i zmęczenie dawały się Pagowi mocno we znaki, często stawał i najzwyczajniej w świecie nie chciał iść dalej. Na takim wymuszonym postoju, przechodząca para Włochów przekonana, że Pag potrzebuje wody, zaproponowała żebyśmy u nich w domu uzupełnili jej zapasy. Wody mieliśmy pod dostatkiem, tylko Pag musiał robić więcej, dłuższych postojów. Był taki krytyczny moment kiedy, niczym uparty osiołek, położył się w cieniu drzew i za żadne skarby świata (czyt. smakołyki), nie chciał się ruszyć. Po dłuższej przerwie gdy Krzysiek miał już iść sam po samochód, żeby z nim wrócić po nas. Na widok oddalającego pana Pag nagle odzyskał siły! Do dziś nie wiemy, czy psi honor nie pozwalał mu wracać samochodem czy zwyczajnie nie chciał zostawić swojego pana …

Dzień 12

Zasłużony odpoczynek. Byczenie nad basenem z książką na leżaku i z Pagiem pod leżakiem (robiłam za cień) oraz zakupy – ale to już samochodem.

Dzień 13 Siena

Samochodem (50 km) pojechaliśmy do odwiecznej konkurentki FlorencjiSieny.  To  wpisane na listę UNESCO miasto, jest przepięknie położone w sercu toskańskiego pagórkowatego krajobrazu, a samo usytuowane jest na kilku wzgórzach.  Auto zostawiliśmy na płatnym parkingu (za 3 godz. 4 €). Przez jedną z bram w starych murach,  stromymi uliczkami i długimi schodami doszliśmy do starego miasta. Dość szybko znaleźliśmy się na słynnym, w kształcie muszli,  placu – Piazza Del Campo. Tu najlepiej było widać charakterystyczny kolor ciemno – rudej cegły (ochry) z której zbudowano średniowieczne miasto. Otoczony kamienicami, z ceglaną posadzką opadającą w dół  w stronę Palacco Pubblico, olbrzymi plac zrobił na nas duże wrażenie. Żeby bardziej poczuć atmosferę zatłoczonego placu, zrobiliśmy sobie przerwę na kawę, a siedząc przy kawiarnianym stoliku mieliśmy idealny widok na plac w pełnej krasie (co rekompensowało dość wysoką cenę kawy). Pag  spod stolika podziwiał plac, a nie był jedynym czworonogiem.  Dalej, stromymi uliczkami doszliśmy do imponującej, średniowiecznej katedry Santa Maria. Kościół  z  88-metrową dzwonnicą, w charakterystyczne marmurowe biało-czarne pasy stoi w najwyższym punkcie starego miasta i widoczny jest z daleka. DSC03092Zdążyliśmy obejrzeć tylko bogato zdobioną fasadę z XIII w. bo zaczęła się ulewa i kolejne 20 min. spędziliśmy na zadaszonych schodach między kamienicami. Po ulewie był spacer zakamarkami starego, mniej turystycznego miasta, były ciasne uliczki z porozwieszanym praniem na sznurkach, emeryci na ławkach, skutery ciasno zaparkowane i żadnych turystów. W drodze powrotnej do  Cavallano, zupełnie przypadkowo natknęliśmy się na średniowieczne warowne miasteczko – Monteriggioni. Twierdza przypominająca koronę na wzgórzu, jest widoczna z głównej drogi łączącej Florencję ze Sieną (15 km od Sieny). Wydawała się nam na tyle ciekawa, że zjechaliśmy z głównej drogi i w parę minut dojechaliśmy do wielkiego parkingu pod wzgórzem (1h- 1,5 €). Już z dołu świetnie zachowany, pierścień murów z XIII w.  z 14-ma wieżami robi wrażenie. Za murami znajdował się: wielki plac z małym kościółkiem i studnią oraz urocze, niskie domki. Kameralne miejsce, gdzie w ciszy i spokoju można było poobcować ze średniowieczną historią. Wyjątkowość tego miejsca (jak i Toskanii) również zauważył Bernardo Bertolucci kręcąc tu film “Ukryte Pragnienia”, a producenci markowych samochodów kręcą tu swoje reklamy.

 Dzień 14 Casole d′Elsa 

Następny dzień upłynął nam na 16-kilometrowej pieszej pętli po malowniczej okolicy, zakończonej  zwiedzeniem pobliskiego miasteczka Casole d′Elsa. Gruntowa droga zazwyczaj  prowadziła po niewysokich wzgórzach, przez pola, łąki, winnice, obok niedużych gospodarstw. Ostatni etap wycieczki był bardziej wymagający, bo musieliśmy wspiąć się prawie na 400-metrowe wzniesienie na którym zbudowano miasteczko. DSC03187Górowało ono nad okolicą i widoczne było już z daleka. Warto tu było przyjść chociażby dla rozległej panoramy na ładną okolicę. Samo miasteczko otoczone starymi murami z wieżami, ze starówką, sprawiało wrażenie nieco sennego, gdzie czas jakby się zatrzymał. Takie toskańskie prowincjonalne klimaty i na dodatek  bez turystów bardzo lubimy.

Dzień 15 Piza 

Przyszedł czas na poznanie kolejnej części Włoch, fragment wschodniego wybrzeża nad Morzem Liguryjskim. W drodze do Levento (190 km) gdzie mieliśmy się zatrzymać na kilka dni, obowiązkowy postój zrobiliśmy w Pizie. Zwiedzanie ograniczyliśmy tylko do placu ze słynną wieżą. Samochód zostawiliśmy na jednej z ulic niedaleko placu, gdzie kupując jakieś drobiazgi od nieco nachalnego, czarnoskórego pana (a dużo ich się kręciło oferując do sprzedaży różne przedmioty), zapewniliśmy naszemu samochodowi „bezpieczeństwo” pod naszą nieobecność. Zanim trafiliśmy za mury za którymi znajdował  się plac, na jednym ze straganów kupiliśmy „krzywy” kubek z rysunkiem wieży. Po przekroczeniu zabytkowej bramy stanęliśmy na wielkim, otoczonym murem – placu Campo dei Miracoli. Zaskoczona byłam, że na placu znajduje się nie tylko Krzywa Wieża, ale trzy inne, zbudowane też z białego marmuru, średniowieczne budowle.DSC03254 Oczywiście i my musieliśmy obejść z każdej strony, a potem sfotografować wszystkie zabytki. Zaczęło się od okrągłego Baptysterium z oryginalną kopułą i pięknymi, rzeźbionymi drzwiami. Potem przyszła kolej na przepiękną katedrę Santa Maria Assunta. Długa na 100 m, 5-nawowa elegancka budowla budowana była 100 lat, na mnie zrobiła większe wrażenia niż wieża. Na końcu prostokątnego placu stoi jeden z symboli Italii – Krzywa Wieża, która naprawdę jest dzwonnicą. Wysoka na 58 m, podzielona na 6 kondygnacji zdobionych kolumnami i arkadami jest bez wątpienia krzywa, sprawdziliśmy! Już w trakcie budowy w 1350 r. zauważono jej „defekt”. Jeden z dłuższych boków placu Campo dei Miracoli, tworzy budynek, przypominający trochę mur – długi krużganek, otaczający XIII-wieczny cmentarz Camposanto. Jest to czwarta budowla na placu. Cały kompleks budynków, został obejrzany przez nas od zewnątrz, co nam w zupełności wystarczyło. Dla schronienia się przed słońcem robiliśmy sobie przerwy w zacienionej części trawnika, otaczającego budynki. A leżąc na trawie i zajadając się lodami mogliśmy do woli napatrzeć się na przepiękne budowle.  Pag po ugaszeniu pragnienia, „przełamywał lody” „robiąc” za maskotkę i umilając czas turystom siedzącym obok.

Tego dnia dojechaliśmy nad Morze Liguryjskie do miasteczka Levanto, które miało się stać naszą bazą wypadową do nadmorskiego Parku Narodowego – Cinque Terre. Zatrzymaliśmy się na campingu „5 Terre”. Dość przeciętny camping, położony z dala od morza i miasta (28€ – auto/2os./namiot, pies gratis), dość wygodny dla psa bo miał sporo zacienionych miejsc  a obok był las.

Dzień 16 Monterosso al Mare  CINQUE TERRE

Wpisany na listę UNESCO Park Narodowy Cinque Terre, to malownicze 15 kilometrów, stromego wybrzeża z 5-ma przepięknymi miasteczkami, przyklejonymi do skalistego stoku: Monterosso al Mare, Vernazza, Corniglia, Manarola i Riomaggiore. Przez swoje odosobnione położenie, miasteczka są wciąż dość trudno dostępne dla ludzi. Najbardziej popularnym środkiem transportu jest tu pociąg (dużo tuneli wybitych w skale), a potem statek. Dla turystów przygotowano sporo szlaków do pieszych wędrówek, w większości dość łatwych. Pierwszym miasteczkiem które postanowiliśmy odwiedzić było sąsiednie, oddalone o 7 km od Levanto –  Monterosso di Mare. Droga (trasa 1e) najpierw prowadziła deptakiem wzdłuż morza, potem była dość długa wspinaczka pod górę schodami, a potem ulicą. I tak doszliśmy na wysokość 200 m n.p.m., idąc ścieżką wiodącą wzdłuż stromego wybrzeża, mogliśmy podziwiać długi pas wybrzeża za Levanto. Po dojściu na cypel Mesco, mieliśmy widok już na drugą część wybrzeża. Z punktu widokowego wznoszącego się 300 m n.p.m. rozciągała się najładniejsza panorama na wybrzeże z 5-ma miasteczkami Cinque Terre. Dalej już było dość strome zejście w dół (trasa 10), najpierw drogą, a potem asfaltową ulicą. Mijając po drodze jedną z 3 zabytkowych dobrze zachowanych wież i potężny, betonowy pomnik Neptuna, siedzącego na skale, znaleźliśmy się w Monterosso al Mare. DSC03354W jej turystycznej części, z nowoczesnymi hotelami i restauracjami, zbudowanymi wzdłuż długiej, piaszczystej plaży. Pag dla ochłody zaliczył udaną kąpiel w lazurowym morzu – niestety na długiej smyczy (konieczna przez obecność ludzi na plaży). Tuż za promenadą znajdowała się stacja kolejowa, chyba jedyna na świecie którą dzieli tylko kilkadziesiąt metrów od plaży! Po minięciu charakterystycznej wieży Aurory, znaleźliśmy się w drugiej, starej części miasta, wciśniętej między dwa wzgórza. Tu plaża była dużo węższa, na szerokość wiaduktu kolejowego pod którym przeszliśmy i znaleźliśmy się w zabytkowym centrum. Po spacerze wąskimi uliczkami, uroczych placach z kawiarnianymi stolikami, pnącymi się pod górę długimi schodami, czas było wracać do Levanto. Do cypla Mesco doszliśmy tą samą drogą którą przyszliśmy, a dalej już w miarę równą ścieżką, przez długi grzbiet zalesionego wzgórza doszliśmy do przełęczy (ponad 300 m n.p.m.). Po raz ostatni (przynajmniej tego dnia) z góry mogliśmy nacieszyć oczy widokiem na dwie strony wybrzeża z LevantoMonterosso w roli głównej. Dalej już  ścieżka schodziła w dół, lasem, a im bliżej campingu tym było bardziej stromo.(trasa 1d/14 – 4 km.)

Dzień 17 Levanto

Ten dzień był mniej aktywny. Musieliśmy dać odpocząć naszym nogom i łapom Paga, tym bardziej, że wiatr i deszczowe chmury nie zachęcały do dłuższych wycieczek. Był spacer po Levanto i ładnej promenadzie wzdłuż morza, a przede wszystkim zabawa z  psem na plaży. Na dość odludnej żwirowo-piaszczystej plaży, puszczony luzem Pag, mógł dokazywać do woli. Było kopanie dołów, bieganie, tarzanie się w piachu no i rzucanie kija do morza, jednak  przed dużymi falami skapitulował i nie zapuszczał się daleko w morze. (Trafiła nam się taka trochę „czarna owca” wśród labradorów – bo zdarza się, że Pag i bez dużych fal  w wodzie zamacza  tylko łapy…).

Dzień 18 Corniglia-Manarola

Ponieważ z powodu silnego wiatru odwołano wszystkie rejsy statków wycieczkowych, podróż do kolejnego miasteczka Cinque Terre – Cornigli, musieliśmy odbyć pociągiem. Pociągi łączące wszystkie 5 miasteczek kursowały na szczęście dość często. Przed kupnem biletów musieliśmy na dworcu tylko się  upewnić, czy psy też mogą podróżować. Okazało się, że jeśli pies jest w kagańcu i na smyczy – to nie ma przeciwwskazań. Zaopatrzeni w bilety (4,80€+1,80€ pies) wsiedliśmy do zatłoczonego pociągu, niepewni zachowania Paga, bo nigdy wcześniej nie podróżował koleją. Na szczęście okazało się, że nasz pies i pociągiem lubi podróżować, a krótką 15 minutową podróż, grzecznie przeleżał pod naszymi nogami.DSC03458 Po wyjściu z pociągu znaleźliśmy się na najdziwniejszej stacji kolejowej świata: wciśnięta między morze a zbocze góry, z tunelami po bokach. Poza dwoma peronami i budynkiem dworca, nic tu nie było. Żadnego miasta! Okazało się, że Corniglia nie leży bezpośrednio nad morzem i znajduje się na stromym, skalistym klifie. Żeby znaleźć się w miasteczku, musieliśmy wspiąć się po 382 stromych schodach, ponad 100 m w górę. Jest to najmniejsze i najwyżej położone miasteczko, ale i najspokojniejsze z całej „piątki”, co dało się zauważyć idąc główną ulicą miasteczka. Im bliżej centrum tym było bardziej stromo, ale mniej turystycznie. Stąd mieliśmy dojść do Manaroli pięknym szlakiem o długości 7 km (kolejno trasy: 7a-6d-6). Za miasteczkiem, kamienna ścieżką, wiodącą obok przydomowych ogródków potem przez las, wspięliśmy się na wysokość 400 m n.p.m. Za plecami zostawialiśmy przepiękne widoki na Corniglię w dole i na wybrzeże w kierunku Monterosso. Dalej, gdy ścieżka  trochę się obniżyła odsłaniał się bajkowy krajobraz przypominający  trochę ten z południowo-wschodniej Azji. Skąpane w słońcu, stromo opadające do morza zbocza, z tarasowo rosnącymi winoroślami. Malownicza trasa prowadziła między winnicami, wzdłuż kamiennych murków, w miarę równą dróżką (w okolicach 300 m n.p.m.) z widokiem na wzburzone morze w dole. I tak doszliśmy do wioski Volastra z zabytkowym kościołem, skąd dalsza droga prowadziła kamiennymi schodami dość mocno w dół. Im bliżej Manaroli, tym było bardziej stromo, ale widok na skalisty cypel wciśnięty między dwie góry, wynagradzał trud schodzenia w upalnym słońcu bez żadnego cienia. W końcu upragniony cień znaleźliśmy
na dole, między zabudowaniami, a schodząc w dół jedyną ulicą-deptakiem w miasteczku, doszliśmy do morza i skalistego wybrzeża z malutkimi zatoczkami. Ulica „zastawiona” łodziami, tuż obok liczne kawiarnie i restauracje, kolorowe, trzypiętrowe domy, malutki port rybacki z ciekawym wybrzeżem to wszystko tworzyło atmosferę tego niezwykłego miasteczka, zalewanego przez turystów. Niestety, słynna „ścieżka miłości” do Riomaggiore była zamknięta, wiec mieliśmy więcej czasu na poznanie Manaroli i okolic. Po odpoczynku na malutkiej, zacienionej, betonowej plaży przy porcie rybackim, znaleźliśmy bardziej ustronne miejsce bezpośrednio nad morzem. Betonowy chodnik wykuty w skale, doprowadził nas  do niedużej betonowo-skalistej plaży. Ciekawe miejsce, gdzie Pag w cieniu skał odpoczywał, a my podziwialiśmy widok na sąsiednią Corniglię i wybrzeże, przy akompaniamencie fal z impetem rozbijających się o betonowe murki i skały.  Po długim odpoczynku przyszedł czas na powrót do zatłoczonego „centrum”, skąd było już niedaleko do ciekawej stacji kolejowej, która częściowo mieściła się w tunelu. Po kupieniu biletów powrotnych w automacie, pociągiem wróciliśmy do Levanto. Następnego dnia wracaliśmy do Polski.
Włochy to nie ciekawy kraj, a sami Włosi kochają psy, nasz Pag często, czy to na szlaku czy w mieście spotykał się z ich sympatią. Góry w Tyrolu czy nad Gardą, Toskania, to świetne tereny do wybiegania dla czworonogów. Może jedynie zwiedzanie zatłoczonych, dużych miast to dla nich już niekoniecznie przyjemność.

 

 

Niemcy 2014 – Traben-Trarbach

Traben-Trarbach w dolinie Mozeli i w krainie wina 

                                       25I-1II 2014

W styczniu, gdy w Polsce nastały siarczyste mrozy, na tygodniowy urlop wybraliśmy region w zachodnich Niemczech (blisko granicy z Luksemburgiem), znany z uprawy winorośli i produkcji wina – dolinę Mozeli i miasteczko Traben-Trarbach.

20140129150020Byliśmy zainteresowani nie tyle winem co zobaczeniem niesamowitego krajobrazu jaki tworzą meandry Mozeli z tarasowo położonymi na stromych zboczach winnicami. Gdy w Szczecinie rano było -15°C, ruszyliśmy w 9-godzinną podróż i po dojechaniu na miejsce, termometr w aucie pokazywał już 5 C° na plusie. W czasie całego pobytu temperatura wahała się w granicach 5-8 C°, w słońcu oczywiście była wyższa.  W naszym niedużym mieszkaniu w bloku nad Mozelą, czekała na nas niespodzianka w postaci 8 butelek miejscowego wina. Po prostu tak sobie leżały w stojaku, z zapisaną na etykiecie ceną, więc degustacja była obowiązkowa. Cena była atrakcyjna więc jedna butelka została przez nas opróżniona na miejscu, resztę zabraliśmy do Polski. A odliczoną kwotę, zgodnie ze wskazówkami gospodarza – zostawiliśmy w dniu wyjazdu w pokoju. Pełne zaufanie dla klienta.

Dzień 1 Traben-Trarbach

Następnego dnia ruszyliśmy na poznanie Traben-Trarbach i okolic. Spacerując po mieście wąskimi uliczkami, z licznymi restauracjami i winiarniami, w oczy rzucały się stuletnie budynki pamiętające „złote lata” miasta,  kiedy było ono najważniejszym ośrodkiem handlu winem na świecie (zaraz po francuskim Bordeaux). O tej porze roku było tu pusto, inaczej niż latem, kiedy miasto zasypują tłumy turystów i smakoszy wina. Obowiązkowy był spacer ciekawym mostem dzielącym miasto na dwie części (stąd  dwuczłonowa nazwa miasta), zbudowanym zaraz po wojnie z pieniędzy mieszkańców (poprzedni został wysadzony w czasie wojny). Z miasta poszliśmy na górujące nad miastem 300-metrowe, płaskie wzgórze Mount Royal. Tutaj Pag w końcu mógł sobie do woli pobiegać, tu były drzewa a nie było ludzi.  Poza ruinami francuskiego fortu z XVII w.  o tej samej nazwie, znajdowały się tu punkty widokowe na Mozelę i opadające do niej strome stoki winnic.20140126124342_stitch

Do miasta wróciliśmy – robiąc sobie kilkukilometrowy spacer – drogą, wśród jednej z wielu otaczających miasto winnic.

Dzień 2 Bernkastel-Kues

Kolejny dzień, to była wycieczka do sąsiedniego miasteczka nad Mozelą do Bernkastel-Kues. Początek drogi prowadził przez winnice, porastające strome zbocza doliny (nie nad Mozelą) w którą wciśnięte było Trarbach (Traben po drugiej stronie rzeki).

20140127103522Im bardziej oddalaliśmy się od rzeki tym wyżej wchodziliśmy. Dalej już leśnymi drogami, przez niewysokie wzgórza doszliśmy do  Mozeli i kolejnych winnic i jedną z wielu dróg, doszliśmy do miasteczka. Bernkastel-Kues okazało się niedużym miasteczkiem z przepięknym starym miastem i rynkiem, z ciekawymi kamienicami. Nad miastem, na wzgórzu porośniętym winnicami górowały ruiny zamku Landshut z XIII w., tam nas też oczywiście nie mogło zabraknąć. Rozległa panorama na dolinę wynagrodziła nam trudy stromego podejścia. Droga powrotna do Traben wymagała zejścia z powrotem do miasteczka i dalej prowadzeni przez GPS, po zrobieniu 10 km wróciliśmy do naszego miasteczka. Po drodze było dużo błota, w których nasz pies zapominał o zmęczeniu i urządzał sobie kąpiele. On był przeszczęśliwy, my mniej.

Dzień 3 Cochen i zamek Eltz

To godzinna wycieczka samochodem malowniczą drogą do miasteczka Cochen. Jak większość  turystów przyjechaliśmy tu zobaczyć zamek Reichsburg.

20140128104650Wznosząca się na 100-metrowym wzgórzu nad miastem w otoczeniu winnic, twierdza z wieloma wieżami,  już z daleka robiła wrażenie. Zamek  zniszczony w XVII w. (podobnie jak i miasto) w obecnej neogotyckiej postaci został stworzony „od nowa” w XIX w. przez bogatego francuskiego przemysłowca, który zachował  jego oryginalny styl. Ten wielki zamek służył bogaczowi jako letnia rezydencja. Stromą, brukowaną drogą doszliśmy –  przechodząc przez dwie mniejsze – do głównej bramy zamku,  niestety zamkniętej. Na główny dziedziniec nie weszliśmy, ale i tak byliśmy wewnątrz murów i mogliśmy podziwiać piękny widok na Mozelę i miasto poniżej. Z zamku zeszliśmy do miasteczka z ładnym rynkiem i kamienicami z muru pruskiego, najstarsza – liczyła ponad 300 lat. Zabytkowa fontanna na rynku była niewiele młodsza. Potem był spacer śliczną promenadą wzdłuż Mozeli. Na koniec zostawiliśmy sobie wejście na pobliskie wzgórze z punktem widokowym – na który poprowadzono wyciąg krzesełkowy, nieczynny zimą. Droga na wzgórze prowadziła miejscami dość eksponowaną ścieżką, ale widok był wart wysiłku. Wzrok przykuwał przede wszystkim zamek na niższym, sąsiednim wzniesieniu, a potem miasto w dole i dolina Mozeli.

Kolejny zamek znajdował się 45 min jazdy samochodem. Po zostawieniu auta na leśnym parkingu, jedną z dróg w 20 minut doszliśmy do zamku Eltz. 20140128134008

Ten gotycki zamek robi wrażenie nie tylko majestatycznym wyglądem, ale ciekawym położeniem. Znajduje się w kotlinie rzeki (Elzbach) i równocześnie na wysokim wzgórzu. Zbudowana głównie z kamienia twierdza  z wielokondygnacyjnymi skrzydłami, łączy w sobie różne style architektoniczne. Jest to wynik wielu etapów budowy od XII do XVIII w. a dzisiejszy wygląd zamku to efekt gruntownej konserwacji z XIX w. O tej porze roku zamek zamknięty był na cztery spusty, więc zostało nam podziwianie go tylko od zewnątrz. Obeszliśmy go wokół wszystkimi możliwymi  ścieżkami, fotografując z każdej strony. Pagowi otoczenie zamku jak i brak turystów bardzo odpowiadało, bo mógł bez smyczy biegać do woli i popluskać się w rzece. Do auta wróciliśmy inną, dłuższą drogą.

Dzień 4 Enkirch

To wycieczka na druga stronę Mozeli do miasteczka Enkirch. Drogą w lesie weszliśmy na zalesiony grzbiet, biegnący równolegle do rzeki. W najwyższym punkcie wzniesienia na prawie 300 m n.p.m. znajdowała się wioska z której, roztaczała się przepiękna panorama na cały TrabenMount Royal, na zakola Mozeli. Dalej, schodząc coraz niżej w kierunku miasteczka przez winnice jedną z dróg doszliśmy do uroczego Enkirch.

20140129115212Powrót to droga przez las drugą stroną grzbietu, potem przez uprawne pola, gdzie przy silnym wietrze podziwialiśmy płynącą daleko w dole krętą Mozelą. Schodząc do Trarbach, odwiedziliśmy górujące nad miastem na 200 metrowym wzgórzu ruiny średniowiecznego zamku Grevenburg. Jest to świetny punkt widokowy, z którego roztacza się piękna panorama na Traben-Trarbach na dwóch brzegach rzeki i oczywiście winnice. Zejście do Trarbach prowadziło oczywiście drogą – mocno stromą – przez winnice, które ciągnęły się aż do samych zabudowań.

Dzień 5 Trewir

Dzień który spędziliśmy na zwiedzaniu najstarszego w Niemczech miasta Trewir (założone ok. 16 rok p.n.e.). Dzielące nas 55 km pokonaliśmy w godzinę.  Po zostawieniu samochodu na piętrowym parking w galerii handlowej (innego parkingu nie udało nam się znaleźć) w centrum i ruszyliśmy w miasto. Najbliżej mieliśmy do pierwszego z wielu zabytków miasta – wpisanych na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO  romańskiej Katedry Św. Piotra (Dom St. Peter) i stojącego tuż obok Kościoła Najświętszej Marii Panny z XIII w. Byliśmy z psem więc zwiedzaliśmy wnętrza pojedynczo. Pierwsza zaczęłam zwiedzanie i żaden bilet wstępu nie był konieczny. Olbrzymie romańskie wnętrze robiło piorunujące wrażenie, zwiedzających było niewielu więc w ciszy mogłam obejrzeć liczne ołtarze, tron biskupi, płyty nagrobne. Z Katedry wąskim przejściem przeszłam do Kościoła NMP, zbudowanym na planie przypominającym 12-płatkową różę.

Tuż obok kościołów, znajduje się średniowieczny Rynek  Główny z przepięknie odrestaurowanymi kamienicami – tu było bardziej tłoczno. Najstarsze zabytki czyli pozostałości z czasów rzymskich zostawiliśmy na koniec. Wszystkie są również wpisane na listę UNESCO. Poza Rzymem nie ma chyba innego miejsca, gdzie rzymskie budowle są tak dobrze zachowane, do tego zwiedzanie od zewnątrz nic nie kosztuje! Najważniejszym zabytkiem miasta jest – Porta Nigra -„Czarna brama„, brama miejska z II w n.e.  Wciśnięta jest nieszczęśliwie między ruchliwe ulice w centrum miasta, przez co jej urok nieco traci.

20140130134942Trudne jest zrobienie jej ładnego zdjęcia, bez ludzi i samochodów. Dalsze kroki skierowaliśmy do Bazyliki Konstantyna. Zbudowana w III w. n.e. jako sala tronowa, przez cesarza Konstantyna Wielkiego, który Trewir wybrał na swoją siedzibę (przełom III/IV w n.e.). Obecnie budynek służy jako kościół ewangelicki. Zbudowana na planie prostokąta, ta wielka, prosta bryła jest największą, zachowaną do dziś salą rzymską: długą na 67 m, szeroką na 27 m, i wysoką na 33 m. I do dziś robi wrażenie swym ogromem. Obok stoi dużo młodszy bo z XVII w. elegancki Pałac Elektorski z dużym ogrodem. Dalej był park, gdzie Pag mógł załatwić swoje potrzeby (oczywiście co trzeba sprzątnęliśmy) i pobiegać z innymi psami. Za parkiem przy kolejnej ulicy, znajdowały się Termy Cesarskie  z IV w. zbudowane dla Konstantyna. Do dziś zachowała się tylko ich część i trudno mi było uwierzyć, że ten super nowoczesny – jak na tamte czasy – kompleks łaźni, z całym systemem kanalizacji i ogrzewania nigdy nie były używany! Po tym, pozostał nam już powrót do samochodu i do Traben. Zrobiliśmy sporo kilometrów, ale wszędzie doszliśmy na nogach, bez korzystania z komunikacji miejskiej, ani samochodu. Ciekawe, że jedyne pieniądze jakie wydaliśmy tego dnia to była opłata za parking, wszystkie zabytki obejrzeliśmy za darmo!

Dzień 6 Wolf i okolice Mozeli

W ten najbardziej słoneczny dzień, znowu spacerowaliśmy po winnicach, tym razem na północ od Traben. Drogą wzdłuż Mozeli doszliśmy do pierwszego mostu, którym przeprawiliśmy się na drugi brzeg rzeki, do miasteczka Wolf.  Dalej za nim, był spacer winnicami  na 200-metrowe wzgórze z ruinami średniowiecznego kościoła klasztornego Wolfer.

20140131133116Był to równocześnie punkt widokowy, na zakole Mozeli i miasto po jej drugiej stronie Kröv. Po wczorajszej „miejskiej” wycieczce Pagowi najwyraźniej brakowało wybiegania na łonie natury, bo biegał bez opamiętania. Dalej był spacer tarasowymi winnicami skąpanymi w słońcu i tak upłynął nam ostatni dzień nad Mozelą. Do Traben wróciliśmy dołem, drogą i ścieżką rowerową wzdłuż rzeki.

Dolina Mozeli to ciekawe miejsce z malowniczymi krajobrazami, romantycznymi miasteczkami oraz zamkami i ruinami. Doskonałe miejsce gdzie, my – właściciele psów możemy napić się dobrego, wytrawnego wina, podczas gdy nasze psy mogą wybiegać się do woli (bez smyczy), po mniej lub bardziej stromych zboczach winnic. Nawet weekendowy wyjazd (ze względu na psa najlepiej poza sezonem) może być ciekawą przygodą.

Czego tylko dusza zapragnie – Chorwacja 2013

Czego tylko dusza zapragnie – Chorwacja  28.IV-16V 2013

Wakacje 2013, postanowiliśmy spędzić w pięknej Chorwacji. Wróciliśmy tu po 2 latach, oczarowani już wtedy krajem, tym razem na dłużej, a jednym z celów było odwiedzenie wyspy Pag. Pierwszy tydzień mieliśmy spędzić na północy kraju – na półwyspie Istria, żeby potem przemieścić się bardziej na południe do Dalmacji Środkowej, a dokładnie na Riwierę Makarską. Ostatnie dni zamierzaliśmy spędzić w Dalmacji Północnej niedaleko Zadaru. Przez Niemcy, Austrię i Słowenię dojechaliśmy do Lovranu. To miasteczko na wschodzie półwyspu, stało się naszą bazą wypadową. Ciekawie położone nad morzem i równocześnie na zboczu dużego pasma górskiego – Učka. Mając przed sobą przepiękną panoramę na morze z ogrodu, który otaczał dom w którym mieszkaliśmy, poranne picie kawy było prawdziwą ucztą dla oka i duszy.

Dzień 1 Lovrańska Draga ISTRIA

Idąc wzdłuż kamienistej plaży i kawałek wzdłuż ulicy, doszliśmy do nadmorskiego miasteczka Medveji. Dalej przez camping, wspinając się w górę zalesionej doliny, momentami nieco eksponowaną ścieżką, trafiliśmy do przepięknie położonego miasteczka Lovrańska Draga. 20130429131948Położone ponad 300 m n.p.m. na zboczu góry, z tarasowymi poletkami i panoramą na morze, miasteczko zrobiło na nas duże wrażenie. Po obejrzeniu miasteczka, 5 min spaceru za nim, znaleźliśmy ładny wodospad, w  którym Pag się ochłodził. Droga powrotna do Lovranu, prowadziła asfaltową drogą, której kulminacyjnym momentem, była przepiękna panorama z tarasu widokowego hotelu „Draga di Lovrana” (stał przy samej drodze). Potem już oznaczonym szlakiem doszliśmy do naszej kwatery. Długość wycieczki  – 15 km.

Dzień 2 Motovun – Porec – Pazin

Jeden z dni upłynął nam na zwiedzaniu zabytkowych miast. Najpierw dotarliśmy do położonego w głębi Istrii niedużego miasteczka Motovun, położonego na 300 – metrowym wzgórzu. Spędziliśmy tu mile czas spacerując po starym mieście i średniowiecznych, murach obronnych otaczających stare miasto.20130430111526murów roztaczały się ładne widoki na pobliskie wzgórza z winnicami i polami. Mieliśmy to szczęście, że byliśmy tu sami i w ciszy i spokoju mogliśmy delektować się chwilą. Stąd pojechaliśmy do oddalonego o 30 km miasta Poreć, leżącego na zachodnim wybrzeżu Istrii. Tu spacerując wąskimi uliczkami ładnej starówki, musieliśmy przedzierać się przez setki turystów. My podobnie jak i oni, przyjechaliśmy obejrzeć perłę miasta – wczesnochrześcijańską Bazylikę Eufrazjusza.20130430140218 Wejście do schowanej za wysokim murem bazyliki, prowadziło przez sąsiedni pałac biskupi, do którego wchodziło się przez bramę prosto z ulicy. Zwiedzaliśmy osobno, bo jedno z nas musiało zostać z Pagiem na zewnątrz. Bilet kosztował 30 kun – 16 zł., i sprzedawano go tylko osobom w odpowiednim stroju (strój nie mógł za dużo odkrywać). Sama bazylika może piorunującego wrażenia nie zrobiła, ale na pewno warte obejrzenia były oryginalne złote mozaiki. W drodze powrotnej do Lovranu zajechaliśmy do miasteczka Pazin, żeby obejrzeć ogromną, zarośniętą lasem, dziurę w ziemi. Na wysokim klifie znajdował się 20130430155918średniowieczny zamek, spod którego z góry podziwialiśmy leżące 100 metrów niżej to osobliwe cudo natury. Potem przyszedł czas na zejście do tych zielonych czeluści. Szlak poprowadził nas stromymi schodami na dno jamy,  z czystym strumieniem, a dalej – ścieżką po drugiej stronie ściany – wyszliśmy na „powierzchnię” i przez most wiszący nad jarem, wróciliśmy do samochodu. Całość zajęła nam ok 1,5 godz.

Dzień 3 Vojak 1401 m n.p.m.

1 maja postanowiliśmy zdobyć najwyższy na Istrii szczyt Vojak liczący 1396 m n.p.m. Łagodny początkowo szlak prowadził przez bukowy las, ale im bliżej byliśmy szczytu, tym było bardziej stromo. Ostatnie metry to była wspinaczka po dość stromym grzbiecie w pełnym słońcu. 20130501112256W końcu po 3,5 godzinach wchodzenia zdobyliśmy szczyt, oszpecony zainstalowanym masztem telewizyjnym i radarami wojskowymi. Za to panorama ze szczytu pomimo lekkiej mgły była niesamowita. Widzieliśmy górzystą Istrię, morze z wyspami po horyzont, a na północy największy chorwacki port – Rijekę. Upał tego dnia nie zniechęcił turystów do górskich wycieczek, wręcz przeciwnie. Po ilości ludzi na Vojaku, można było sądzić, że większość Chorwatów z Istrii  tu świętowała wolny dzień 1 maja.  Powrót był już innym, łatwiejszym szlakiem, prowadził lasem i nie przysporzył nam większych problemów. W cieniu drzew Pag sobie w końcu pobiegać bez smyczy.

Dzień 4 Icici

W tym deszczowo-burzowym dniu był tylko spacer w tę i z powrotem, promenadą nadmorską do sąsiedniej Icici (2x5km).

Dzień 5 Pula

Po pokonaniu prawie 90 km autem dotarliśmy do Puli, miasta na południowym krańcu Istrii. Przyjechaliśmy tu zobaczyć największy w Chorwacji rzymski amfiteatr z I w. n.e.20130503105736 Znajdujący się w centrum miasta i blisko morza, kolos zrobił spore wrażenie i pozytywnie nas zaskoczył. Do jego środka wpuszczono nas z Pagiem i to bez żadnej dodatkowej opłaty (bilet 30 kun – 25 zł). W cenie biletu, mieliśmy również zwiedzanie ciekawych podziemi z bogatymi eksponatami i zdjęciami. Spacerując po centrum miasta co jakiś czas natrafialiśmy na antyczne zabytki takie jak Łuk Sergiusza, czy Brama Herkulesa czy Świątynia Augusta. 20130503162324I to wszystko było na wyciągniecie ręki i aparatu fotograficznego. Po 4 godzinach zwiedzania trzeba było wracać do Lovranu, a po drodze zajechaliśmy jeszcze nad fiord – Plomin Luka. Przyjemnie było pospacerować wzdłuż wąskiej, długiej zatoczki, otoczonej górami, tym bardziej, że nie było tu ludzi!  Pag w końcu mógł popływać i pobiegać.

Dzień 6 Okolice Lovranu

W ostatni nasz dzień na Istrii, zrobiliśmy sobie20130504110156 wycieczkę po pobliskich, wzgórzach, miejscowymi szlakami. Było wejście na bezimienny „szczyt” skąd w ciszy i bez ludzi mogliśmy nacieszyć oczy ładną panoramą na morze, Lovran i wyspy. Wieczorem przemili gospodarze zaserwowali nam pyszne naleśniki, przy okazji ostrzegając przed wężami w Dalmacji.

Dzień 7 Drašnice – Riviera Makarska DALMACJA ŚRODKOWA

Po 6 godzinach podróży, dotarliśmy do Dalmacji Środkowej, a dokładniej na Makarską Rivierę. Najciekawsze było ostatnie 60 km, kiedy to z jednej strony drogi mieliśmy Morze Adriatyckie, a  po drugiej ogromną ścianę wapiennych gór Biokovo. Są one częścią Gór Dynarskich i jednocześnie najwyższym masywem w Dalmacji. Zaciszna wioska rybacka Drašnice, przez 10 dni miała być naszym domem. Nasze mieszkanko mieściło się 5 min od morza, a z balkonu roztaczał się śliczny widok na morze i zatoczkę. Mili gospodarze, zwyczajem chorwackim na przywitanie uraczyli nas pysznym, swojej roboty likierem wiśniowym. Później, parę razy zaserwowali nam miejscowe dania. Wieczorem Pag zaczął wyraźnie kuleć. Napotkani na spacerze ludzie na widok utykającego Paga, dali nam wizytówkę do weterynarza w Makarskiej. I jak tu nie lubić Chorwatów!?

Dzień 8 Makarska

Najważniejsza tego dnia, była wizyta u weterynarza w Makarskiej. GPS doprowadził nas pod sam budynek lecznicy. W poczekalni musieliśmy chwilę poczekać, zanim przyjęła nas  pani weterynarz. Po przekroczeniu progu jej gabinetu, poznaliśmy znaczenie „bałkańskiego luzu”. Porządku panującego na biurku jak i w całym gabinecie, nie powstydziłby się największy nastoletni  bałaganiarz. Do tego pani weterynarz była namiętną palaczką, nierozstającą się z papierosem, oswojoną nie tylko ze zwierzętami, ale także z chmurą  papierosowego dymu w gabinecie.  Ale to były tylko nic nie znaczące drobiazgi, bo okazała się świetnym fachowcem i niezłym angielskim oznajmiła nam, że nasz pies nabawił się zapalenia poduszek w łapkach.  Zalecony olejek i witaminy (może nie do końca niezbędne) po paru dniach wyleczyły łapy Paga. Całość kosztowała nas 50 €. 20130506113038 Pag przez najbliższe dni musiał odpoczywać i zadowolić się krótkimi spacerami. Więc nam zostawało zwiedzanie w pojedynkę, bo ktoś z nas musiał zostać w domu z Pagiem. Z lecznicy, udaliśmy się na ładny nadmorski bulwar z pięknymi palmami i stromymi górami w tle. Gdy jedno z nas siedziało z Pagiem na ławce, drugie spacerowało. Ten nadmorski, zatłoczony kurort z tych „który nigdy nie zasypia” nie przypadł nam szczególnie do gustu (nie przepadamy za klimatem kurortów)  także po spacerze promenadą wróciliśmy do Drašnic. Po powrocie do domu, zrobiliśmy sobie wycieczkę biegową (każdy z nas osobno) – do oddalonej o 5 km, pustawej jeszcze miejscowości Igrane.

Dzień 9-10 Przełęcz Sveti Ilija 961 m n.p.m.

Po burzowej nocy, Krzysiek wyruszył zdobyć przepięknie położoną Przełęcz Sveti Ilijagórach Biokovo. Zrobił to w niezłym czasie 5 godzin, robiąc 27 km, zaczynając z poziomu morza, pokonał prawie kilometr w pionie. Po powrocie Krzyśka, zrobiłam sobie wieczorny spacer szutrową, ciekawą drogą w kierunku Podgory. Z jednej strony miałam widok na morze, a z drugiej widok na domy-widma. Bardziej lub mniej zdewastowane domy, w  większości niezamieszkałe, z zarośniętymi ogrodami, robiły dość ponure wrażenie. Wyczytałam gdzieś, że w obawie przed trzęsieniem ziemi, większość ludzi opuściła te domy i przeniosła się na bezpieczniejsze tereny bliżej morza. Następnego dnia zostałam podwieziona przez Krzyśka pod kościół do Podgory Selo (miałam o jakieś 200 m w pionie mniej do przejścia) i wyruszyłam na Przełęcz Sveti Ilija, trzymając się szlaku i zabezpieczając się turystyczną nawigacją. Czekało mnie prawie 800 m przewyższeń, a większość trasy pokrywała się z malowniczą, asfaltową serpentyną „Biokovo Road” prowadzącą na przełęcz i dalej na najwyższy w Dalmacji szczyt Sveti Jura. Ruch na drodze był niewielki, a wraz ze zdobywaną wysokością odsłaniała się rozleglejsza panorama na morze i wyspy w dole. Na przełęczy przywitało mnie stado pasących się – obok kamiennych, niskich  budynków – koni i osłów. Ale to nie one, przykuły moją uwagę, ale niesamowity widok roztaczający się z przełęczy z wysokości  961 m n.p.m.: mieniące się w słońcu morze z  wyspami aż po horyzont, a wcześniej wybrzeże z miasteczkami i zatoczkami. Wspaniała panorama rekompensowała trudną momentami wspinaczkę. Dalej za przełęczą, widoki były mniej spektakularne, ale na tyle ciekawe żeby iść dalej. Surowy płaskowyż otoczony górami, w zielono (od drzew) – białych (od kamieni) barwach też robił wrażenie. Trudno było mi uwierzyć, że w tak pięknym miejscu byłam jedyną turystką, w ciągu godziny minął mnie może jeden samochód. Trzymałam się  generalnie asfaltowej, wąskiej drogi prowadzącej na Sveti Jura, nie schodząc z niej, pamiętając ostrzeżenia gospodarza z Lovranu, że na kamieniach „grasują” żmije. Na szczęście, nic ani nikt nie zakłócił mojego obcowania z pięknym krajobrazem, ale do czasu … Gdy od strony gór zaczęły nadciągać groźne burzowo-deszczowe chmury, przyszedł czas odwrotu.  Do  Podgory wracałam tym samym szlakiem, którym doszłam do przełęczy. Dalej do Drašnic dotarłam na nogach, które dość mocno odczuwały pokonane 22 km (tą samą drogą co wczoraj wieczorem spacerowałam).

Dzień 11 Podgora

Samochodem w 5 minut dojechaliśmy do kameralnego, przygotowującego się do sezonu, nadmorskiego miasteczka Podgory. Był długi spacer, ładną, nadmorską promenadą, a potem długą, żwirową plażą. Nawet Pag pokusił się o wejście do wody, ale na pływanie nie miał ochoty … . Na koniec spaceru, zrobiliśmy sobie przerwę na kawę w portowej kawiarence, po czym wróciliśmy do Drašnic.

Dzień 12 Hvar

Z oddalonego o 16 km od Drasnic –  Drvenika, w 35 min promem dopłynęliśmy na „królową dalmatyńskich wysp” Hvar (bilet 13 Kun, pies gratis). Po obejrzeniu sennego, portowego miasteczka Sućuraj z przepięknymi palmami i kamiennymi domami, ruszyliśmy na spacer po wschodnim cyplu wyspy. Potem było już leniuchowanie na skalistej, delikatnie opadającej do morza plaży. Parę metrów od brzegu zaczynała się „zielona strefa” gdzie pod pojedynczymi drzewkami, można było schronić się przed słońcem. Mieliśmy tu spokój, ciszę i piękny widok na wybrzeże z górami Biokovo po drugiej stronie morza. Czysta, seledynowa woda i upał, zachęcały do pływania w morzu, my jednak ograniczyliśmy się do moczenia nóg i łap. Gdy na dnie morza wypatrzyliśmy jeżowce i dziwne stworzonka (podobne do fig), a do tego doszedł nagły spadek dna, przeszła nam już ochota na kąpiel. Zanim wsiedliśmy na powrotny prom, w portowej, przytulnej restauracyjce zjedliśmy owoce morza. Ja zamówiłam risotto z krewetkami, a Krzysiek sałatkę z ośmiornicy. Pag musiał zadowolić się miską z wodą. Potrawy były świeże i smaczne, ale ja fanką krewetek, nawet tych najbardziej królewskich, raczej nie zostanę, może gdyby inaczej wglądały … .  A ośmiornica Krzyśką byłaby idealna, gdyby było w niej więcej warzyw. Do domu  wróciliśmy padnięci, w czym zasługa,  nie tyle wyczerpującego spaceru, co upału.

Dzień 13 Omiš

Godzina jazdy samochodem, dzieliła nas od miasta Omiš, wyjątkowo pięknie położonego. Wciśnięty jest on między skalisty klif a morze, równocześnie położony jest u ujścia rzeki Cetiny, która tworzy charakterystyczny wyłom w tym murze ze skał. Dla obejrzenia tego cuda natury z góry, wspięliśmy  się  na pobliski 250 – metrowy szczyt. 45 min, dość stromym szlakiem weszliśmy na górę z ładną panoramą. Na szczycie znajdowały się ruiny weneckiej twierdzy Starigrad (Fortica), z ciekawą historią. Zbudowana w XV w. trudno dostępna twierdza,  najpierw była gniazdem piratów, a w  XVI w.  służyła za schronienie mieszkańcom miasta w czasie najazdów tureckich. Ruiny twierdzy są dobrze zachowane.  W odrestaurowanych wieżach i fragmentach murów, wmontowano platformy widokowe, skąd roztaczała się piękna panorama. Nawet Pagowi się podobała. Po zejściu ze szczytu, mijając po drodze olbrzymie agawy, pospacerowaliśmy wąziutkimi uliczka między piętrowymi kamienicami ciekawie wkomponowanymi w skałę.  W przytulnej kawiarence na niedużej starówce, była obowiązkowa kawa i woda dla Paga. A na koniec był spacer wzdłuż kanału do morza.                                                             Wieczorem gospodarze, zaserwowali nam rybę z warzywami, która nie tylko pięknie wyglądała ale i wybornie smakowała.

Dzień 14 Gornje Tučepi – Podgora

Przyszedł – w końcu  – czas na pierwszą, wspólną wycieczkę w góry. Łapy Paga wyzdrowiały, pogoda dopisywała, więc czas było ruszyć. Żeby zaoszczędzić długiego podchodzenia z poziomu morza, podjechaliśmy samochodem w okolice górskiej wioski Gornje Tučepi, na

wysokość 250 m n.p.m. Auto zostało na przydrożnym parkingu i zaczęliśmy 8-kilometrową  wycieczkę. Dość szybko znaleźliśmy szlak  i nim doszliśmy na wysokość ponad 800 m n.p.m. Wyżej, już nie udało nam się wspiąć, zrobiło się niebezpiecznie stromo i doszły usypujące spod nóg kamienie. Dlatego zaczęliśmy schodzenie w dół, tym bardziej, że nadciągały burzowe chmury. Ścieżka momentami była dość stroma i eksponowana, ale rozległa panorama na góry, wybrzeże i  morze przepiękna. Ostatnie kilometry do samochodu szliśmy już ścieżką rowerową, po drodze przechodząc przez osadę Podpeč. Po długim wietrzeniu samochodu, bo był maksymalnie nagrzany od stania na słońcu, wsiedliśmy i zjechaliśmy do Podgory. Tutaj zrobiliśmy sobie ucztę, zajadając się pyszną pizzą w jednej z licznych restauracji przy morzu. Miły kelner zadbał też o Paga, przynosząc mu miskę z wodą. Na „deser” zostaliśmy uraczeni kieliszkiem miejscowego napoju wyskokowego: ja pysznym likierem, a Krzysiek – kierowca wódką. (która z oczywistych powodów została w kieliszku, dla mnie miała za dużo procentów).

Dzień 15 Sveti Jure 1762 m n.p.m.

No i przyszedł dzień, w którym mieliśmy się zmierzyć z najwyższym dalmackim szczytem, liczącym 1762 m n.p.m. Sveti Jure. Znajduje się on w Parku Natury Biokovo   www.biokovo.com i prowadzi na niego wiele szlaków, głównie od strony wybrzeża. Są one jednak nie tylko długie, ale również trudne. (Wejście szlakiem od Makarskiej zajmuje minimum 11 godz.) Na szczyt można też wjechać płatną drogą Biokovo Road(osoba 22 zł, auto ok. 44 zł), 18-kilometrową, krętą i wąską drogą, wijącą się nad urwiskiem i będącą wyzwaniem nawet dla doświadczonego kierowcy. Jednak my jesteśmy z tych co lubią się trochę namęczyć, napocić i wchodzić na własnych nogach na szczyty, a po drodze nacieszyć oczy niezapomnianymi widokami, więc wybraliśmy wariant pieszy. A dokładnie krótszy 4 godzinny, łatwiejszy (byliśmy z psem) szlak, który wymagał objechania masywu Biokovo od tyłu, bo zamierzaliśmy szczyt zdobyć od strony wschodniej. Po emocjonującej, godzinnej podróży, bardzo krętą drogą (droga nr 512) przez miejscowość Kozica,  wjechaliśmy do wielkiej doliny, po lewej roztaczał się masyw Biokovo, a po prawej pasmo górskie. 2 km za wioską Milici (za tunelem Turija), przy asfaltowej drodze (nr 62) na poboczu zostawiliśmy samochód. Musieliśmy parę metrów cofnąć się do miejsca, gdzie przy drodze zaczynał się szlak na Sveti Jura, którego początku nie sposób było nie  zauważyć. Zaczynaliśmy z poziomu 700 m n.p.m. przed nami było 1000 m przewyższeń, pogoda była idealna, bez słońca ze znośną temperaturą. Pierwsze 2 godziny to było stopniowe zdobywanie wysokości, wyraźna, kamienista ścieżka prowadziła obok karłowatych drzewek, a gdzieniegdzie odsłaniały się wapienne skały. Im wyżej,  tym było stromiej i mniej zielono, a krajobraz stawał się bardziej surowy z wyraźną przewagą wapiennych, szaro-białych kamieni.  Na jednym z  wapiennych szczytów,  wypatrzyliśmy nawet kozice. Gdy wyłonił się szczyt z charakterystycznym nadajnikiem telewizyjnym, łatwiej nam się szło, bo cel mieliśmy na wyciągnięcie ręki. A tuż pod szczytem pojawił się śnieg, co bardzo uszczęśliwiło naszego Paga, do tej pory zastanawiamy się czy te spontaniczne oznaki radości, wywołał śnieg czy świadomość ze zdobycia szczytu … Sam wierzchołek nie zachwyca. Znajduje się tu ogrodzona stacja nadawcza, która zastąpiła miejsce, przeniesionego nieco niżej, maleńkiego kościółka Św. Jerzego (Sveti Jura) od którego wzięła się nazwa szczytu. Budynek jest tu prawdopodobnie od 1646 r. i od niego wzięła się nazwa szczytu. Szczyt okrąża ścieżka z której podziwialiśmy niesamowitą panoramę na wszystkie strony świata. Na zachodzie: Makarską Rivierę i wyspy Środkowej Dalmacji (w bezchmurne dni można nawet wypatrzeć szczyty włoskich Apeninów), a na wschodzie: dolinę, którą przyjechaliśmy a dalej równinę sąsiedniej Bośni i Hercegowiny. Nie byliśmy jedynymi turystami na szczycie, ale jedynymi, którzy nie wjechali autem. Po długiej sesji zdjęciowej i napełnieniu brzuchów słodkimi kaloriami, ruszyliśmy tym samym szlakiem na dół. Powrót zajął nam ok. 3 godz. Niezapomniany dzień, a panorama z Sveti Jure jest jedną z najpiękniejszych jakie  dane było nam oglądać w Chorwacji.

Dzień 16 Split i Novigrad DALMACJA PÓŁNOCNA

Przyszedł czas na pożegnanie DrašnicŚrodkowej Dalmacji i udanie się na północ. Po drodze po 1,5 godz. jazdy, odwiedziliśmy drugie co do wielkości miasto chorwackie  Split. Zwiedzanie zaczęliśmy od spaceru nadmorską promenadą z pięknymi palmami, kawiarnianymi ogródkami oraz setkami turystów. Wśród nich były dziesiątki naszych rodaków wylewających się z autokarów. Obok niemieckiego to chyba język polski najczęściej słyszałam w pałacu. Miło było usłyszeć jak kelnerzy znają kilka polskich zwrotów. Ale Split to przede wszystkim Pałac Dioklecjana, czyli stare miasto, znajdujące się w jego obrębie. Zbudowany na przełomie III i IV w. n.e. Pałac przez pierwsze lata rządów cesarza Dioklecjana, pełnił rolę jego letniej rezydencji, a gdy cesarz  w 305 r. abdykował, to wtedy w pałacu zamieszkał już na stałe. Ten wielki, czworokątny, liczący 30 000 m² pałac, dziś tylko fragmentami, przypomina tamten  dawny kolos. Przez dziesiątki lat, opuszczony,  był stopniowo zagarniany przez miejscową ludność, która wykorzystywała  fragmenty pałacu do budowania własnych domów. Dziś wewnątrz murów, znajduje się prawie 200 domów i to wciąż zamieszkałych. Oryginalne fragmenty dawnego pałacu są porozrzucane po całym starym mieście i musieliśmy trochę się nachodzić, żeby do nich dotrzeć. Często są one wkomponowane w nowszą architekturę i stanowią malowniczą mieszankę stylów. Spacer po starym mieście z antycznymi  pozostałościami, obok romańskiej dzwonnicy czy dawnego mauzoleum cesarza Dioklecjana (dziś Katedra Św. Dujama ) był ciekawą lekcją historii. Kawa wypita na dziedzińcu, po którym mógł spacerować sam Dioklecjan, niedaleko starożytnego sfinksa przywiezionego dla niego z Egiptu, warta była każdych pieniędzy! Przy tym trzeba dodać, że zwiedzanie tego muzeum pod gołym niebem, nic nie kosztuje. Pagowi Split niekoniecznie przypadł do gustu, bo w obrębie pałacu, musiał wbrew swojej woli powstrzymywać się przed oznaczaniem terenu. Dlatego z radością dał się wyprowadzić do miejskiego parku, gdzie było dużo zieleni i drzew.

Ale przyszedł czas na pożegnanie zatłoczonego miasta, żeby ruszyć w dalszą podróż (160 km) do  miasteczka Novigrad Północnej Dalmacji  (30 km na wschód od Zadaru). Novigrad okazał się spokojnym, nadmorskim miasteczkiem niesamowicie położonym i to nie nad Morzem Adriatyckim! Leży on wzdłuż zatoki, południowego wybrzeża Morza  Novigradskiego, połączonego z Morzem Adriatyckim dwukilometrowym kanałem. Na końcu miasteczka znajdował się nasz hotelik  Novum, z betonową plażą i pięknym widokiem na przybrzeżne góry Velebit. Po zameldowaniu w pokoju, ruszyliśmy na rekonesans Novigradu. W miasteczku byliśmy nielicznymi turystami. Znaleźliśmy tu upragniony spokój i ciszę, wędrując główną ulicą, równoległą do nabrzeża, mając po jednej stronie łodzie rybackie i piętrowe domy po drugiej. A dla jeszcze ładniejszych widoków, wspięliśmy się do górujących nad miasteczkiem ruin weneckiej twierdzy, skąd  z góry mogliśmy napatrzeć się na cały Novigrad, a Pag pierwszy raz tego dnia został spuszczony ze smyczy.

Dzień 17 Pag – Sveti  Vid 349 m n.p.m.

Jednym z powodów dla których zatrzymaliśmy się w tej części Dalmacji, była księżycowa, niesamowita wyspa Pag. Byliśmy na niej wcześniej, ale teraz chcieliśmy odwiedzić Pag z Pagiem i wejść na najwyższe wzniesienie na wyspie czyli na Sveti Vid na wysokość 349 m n.p.m. Po pokonaniu autem 70 km malowniczą drogą (droga nr. 106), 3 km za miasteczkiem Šimuni,  gdy droga skręcała mocno w lewo, zatrzymaliśmy się przy niewielkim przydrożnym parkingu. Tu zaczynał się nasz szlak, o czym informował kamień-drogowskaz i ruszyliśmy na przygodę ze Sveti Videm. Początek szlaku to była gruntowa, płaska droga, na której spotkaliśmy wielkiego żółwia. Po przejściu przez furtkę, zaczynała się druga, trudniejsza część szlaku, a dokładnie ścieżka wiodąca przez białe pustkowie z ostrymi kamieniami, kępami kolczastych zarośli oraz pasącymi się owcami. Właśnie od owiec pochodzi ser o charakterystycznym lekko słonawym smaku, z którego słynie Pag. Za ten słony ser, słono zapłaciliśmy, kupując go wracając do Novigradu w jednym z reklamujących się domów przy drodze. Wieczorem, popijając miejscowym winem przekonaliśmy się, że wart był tej ceny. Po ponad godzinie wspięliśmy się na szczyt i schroniliśmy się w cieniu ruin małego kościółka Sveti Vid. Widoki Paga jakoś nie urzekły, bo znalazł sobie wygodne zacienione gniazdko i zapadł w krótką drzemkę. Panorama na wyspy, morze, wybrzeże z górami była niesamowita. Byliśmy sami, nigdzie nam się nie spieszyło, więc spędziliśmy tu trochę czasu. Drogę ze szczytu pokonaliśmy osobno, ja z Pagiem zeszliśmy krótszą (3 km) drogą, a Krzysiek wrócił do auta tym samym szlakiem, którym przyszliśmy. Mój szlak początkowo kamienisty, potem już wygodny bo prowadził szeroką, gruntową, a potem betonową drogą, która dochodziła do drogi nr. 106 , niedaleko miasteczka Šimuni. Stąd zabrał nas Krzysiek, który podjechał po nas samochodem. Pag  ze swoim księżycowym, surowym krajobrazem znowu nas urzekł i dla nas jest to wciąż najpiękniejsza chorwacka wyspa, wolna jeszcze od masowej turystyki. (Turyści wolą bardziej zielone wyspy). I to był ostatni dzień, który upłynął nam na zwiedzaniu ciekawych, zakątków Chorwacji, czas było wracać do kraju.

 

 

 

 

Bawarskie lato 2012

  „Bawarskie lato 2012” 10-23 VIII 2012

Tegoroczne wakacje, wypadły nam wyjątkowo latem, dokładnie w sierpniu i były to nasze  pierwsze tak wakacje z naszym 8-miesięcznym labradorem. Był to już drugi wyjazd Paga w góry, ale do Austrii pojechał jako półroczny szczeniak i nasze wycieczki nie były wtedy za długie, generalnie w górach mu się podobało i liczyliśmy że teraz będzie podobnie. Tym razem mieliśmy zamiar odwiedzić niemiecką Bawarię i pochodzić po Alpach Bawarskich. Wiele czynności miał robić pierwszy raz w życiu, np. spać pod namiotem, płynąć rowerem wodnym, ale po kolei … . 10 sierpnia dotarliśmy do miasteczka Osterreinen nad Jeziorem Forggen (Forggensee) i na 4 noce zatrzymaliśmy się na Campingu  Magdalena. Ogromny camping nad jeziorem, z ładnym widokiem na góry i jezioro,  był zapełniony w sezonie.

 Dzień 1 Neuschwanstein

Pierwszego dnia pojechaliśmy do miejscowości Füssen (20 km), żeby obejrzeć jedną z najbardziej znanych atrakcji turystycznych Niemiec, – zamek Neuschwanstein. Znany z czołówek bajek Walta Disneya neogotycki zamek, jest odwiedzany przez miliony turystów z całego świata. Co widać było po ilości i tablicach rejestracyjnych samochodów i autokarów, stojących na wielkich  parkingach u jego podnóża. Z tych parkingów można było dojść do drugiego, mniejszego zamku Hohenschwangau. Sam zamek zbudowany jest na wysokiej, stromej skale, otoczony lasem i żeby do niego dojść z parkingu, musieliśmy pokonać asfaltową drogę, zajęło nam to niewiele ponad 30 min. Doszliśmy tylko do dziedzińca, bo do dalszego zwiedzania konieczny był bilet i przewodnik. (Kolejka do kasy to minimum 2 godz., ale można je zarezerwować przez internet http://www.hohenschwangau.de. Śnieżnobiały zamek wybudowany w 2 połowie XIX w. przez króla Ludwika II Bawarskiego, stylizowany na średniowieczną warownię, ze strzelistymi wieżami, zwodzonymi mostami, oczywiście robił na nas wrażenie. Ale bez żalu opuściliśmy oblegany przez turystów zamek, żeby obejrzeć go w całej krasie z innej, wyższej perspektywy. Jednym  z takich miejsc (jeśli nie najlepszym) jest, znajdujący się ok. 30 min za zamkiem,  stalowy most Marienbrücke. Ludzi było mniej, a panorama na zamek niesamowita. Już samo przejście przez most, wiszący  90 m na rzeką, na drugi brzegi wąwozu Pöllat, wymagało trochę odwagi, zwłaszcza gdy ma się lęk wysokości. I Paga musieliśmy odpowiednio zmotywować, żeby najpierw na most wszedł a potem przeszedł na jego drugą stronę. Wystarczyło, że stanęłam z dużym smakołykiem na końcu mostu, a Pag z Krzyskiem ruszył za mną. Na koniec został nagrodzony gromkimi brawami, bo zauważono jego bohaterski sprint, bo chyba nikt w takim tempie nie pokonał tego mostu… . Większość turystów tu zawracała, co oznaczało – w końcu – puste ścieżki, a my trzymając się szlaku, zaczęliśmy wspinać się na pobliski szczyt Tegellberg,   dotarliśmy tylko na 1200 m, (wierzchołek – 1720 m n.p.m.) nie chcieliśmy za bardzo męczyć Paga, a najważniejszy cel osiągnęliśmy, bo uwieczniliśmy „bajkowy zamek” robiąc zdjęcia z  różnej wysokości. Jak na pierwszy aktywny dzień, zrobiliśmy umiarkowany spacer – 10 km.

Dzień 2 Forggensee

Ten dzień był, dniem „odpoczynku”. Pag musiał odpocząć po wczorajszej wycieczce po górach. Dziś był tylko spacer wzdłuż jeziora, w kierunku Füssen. Doszliśmy do sali koncertowej z ładnym ogrodem angielskim i zawracaliśmy z powrotem. Po drodze były przerwy na piknikowanie w ładniejszych miejscach i na zabawę  z Pagiem przy brzegu jeziora, bo na pływanie nie był jeszcze gotowany … . Wyszło w sumie 10 km, rozłożone na prawie cały dzień.

Dzień 3 Schwansee i Alpsee

Znowu przyszedł czas na ambitniejszą wycieczkę. Autem znowu podjechaliśmy do Füssen, samochód zostawiliśmy na jednym z parkingów niedaleko zamków i ruszyliśmy nad jeziora. Tego dnia mijaliśmy niewielu turystów na swojej drodze, więc Pag mógł biegać bez smyczy. Najpierw było mniej „turystyczne” otoczone lasem jezioro Schwansee, na tyle niewielkie, że obeszliśmy je niemal całe, w paru miejscach Pag wszedł do wody, jednak na pływanie w dalszym ciągu nie miał ochoty. Żeby podejść do drugiego jeziora Alpsee, musieliśmy trochę się zmęczyć podchodząc wyżej leśną drogą. Jezioro również obeszliśmy wokół, po drodze „zaliczając”  kilka punktów widokowych na wysokich skarpach, były też przerwy przy ławkach, no i Pag po raz pierwszy napotkał na swojej drodze dziwny, ażurowy mostek. Ale tym razem był na tyle bojaźliwy że, nie mieliśmy innego wyjścia i Krzysiek musiał przenieść go na rękach. Na szczęście nie ważył jeszcze 30 kg … . Po drodze trafiliśmy do wypożyczalni łódek i rowerów wodnych i postanowiliśmy opłynąć jezioro rowerem wodnym. Pag ochoczo przystał na to, po czym wszedł na rower i … zapadł w drzemkę.  Nawet widok dwóch zamków, z perspektywy jeziora nie przebudził go. I tak upłynęła nam godzina. Otoczone zalesionymi górami jezioro, od strony miasta ma „przyklejony” niewielki kawałek plaży z deptakiem i ogródkami kawiarnianymi. Tamtędy,  mijając po drodze neogotycki zamek   Hohenschwangau –  w 10 min doszliśmy do auta.

Dzień 4 Kochelsee

Przyszedł czas na zmianę miejsca i poznanie kolejnego regionu Bawarii. Nie udało nam się znaleźć wolnego miejsca na campingu nad pięknie położonym jeziorem Walchensee. I ostatecznie wylądowaliśmy na niedużym campingu, położonym na południowym brzegu  Jeziora Kochelsee – Kesselberg. Otoczony górami i polami camping z dala od miasta, z kamienistą plażą, przez 4 dni był naszym domem. Były to upalne i słoneczne dni i nasi  niemieccy sąsiedzi okazali się na tyle mili, że pożyczyli nam parasol dla Paga, żeby mógł odpoczywać w cieniu. Po załatwieniu wszystkich formalności i rozbiciu namiotu, zrobiliśmy sobie wycieczkę (12 km) wokół gór położonych najbliżej jeziora. W większości szlak prowadził leśnymi drogami, mniej polnymi, ale najciekawsza widokowo była kilometrowa ścieżka wzdłuż jeziora, wybita w skalnej ścianie. Po drodze były ładne widoki na jezioro.

Dzień 5 Garmisch-Partenkirchen

Poranek zaczął się od ulewy, gdy koło południa w końcu się wypadało, ruszyliśmy do Garmisch-Partenkirchen. Do przejechania mieliśmy ok 40 km.  Zaczęliśmy od samego miasta, samochód zostawiliśmy na parkingu blisko centrum. „Zwiedzanie” miasta upłynęło nam pod znakiem szukania sklepu turystycznego, w celu kupienia kartusza z gazem. To co najbardziej rzucało się w oczy to pastelowe domy w stylu tyrolskim z  kolorowymi motywami najczęściej religijnymi. Po zaopatrzeniu się w butlę i zrobieniu zakupów w Lidlu, wyjechaliśmy z miasta. Nie interesowało nas, „zdobycie” najwyższego szczytu Niemiec – Zugspitze (a jest kilka możliwości). Skierowaliśmy się w okolice słynnej olimpijskiej skoczni Große Olympiaschanze. Spacer wokół całego kompleksu skoczni ( są 4 ), po stadionie olimpijskim u ich podnóża, był rozgrzewką przed wycieczką w góry. Niedaleko skoczni znajduje się inna atrakcja –  700 metrowy wąwóz Partnachklamm. Warto było wydać 4 € i przejść się  dnem tego rzecznego wąwozu, którego ściany sięgają nawet 80 m, dać się zmoczyć przez rwącą rzekę wzdłuż, której idziemy i mijane wodospady. Po przejściu wąwozu kontynuowaliśmy wycieczkę szlakiem po górach, a Pag po raz pierwszy przeszedł na własnych łapach po ażurowym moście! Pętla zajęła nam 10 km.

Dzień 5 Kochel am See

W ten upalny dzień, zrobiliśmy sobie spacer w drugą stronę jeziora – do miasteczka Kochel am See. Płaska trasa, częściowo chodnikiem, częściowo kamienistą plażą wzdłuż jeziora, z Pagiem na smyczy. W niedużym miasteczku z ładnym centrum i piętrowymi domami z pastelowymi motywami, zrobiliśmy zakupy. Droga powrotna na camping prowadziła już górami przez las, po drodze ochłodziliśmy się w leśnym wodospadzie. Całość to ok. 11 km.

Dzień 6 Inzell

Znowu przyszedł czas na zmianę miejsca, tym razem musieliśmy przejechać 120 km na wschód Niemiec, do miasteczka Inzell. Dalej byliśmy w Górnej Bawarii a dokładnie w południowo-wschodnim rogu Niemiec, skąd do Austrii było tylko 20 km. Pięciotysięczne, miasteczko (najchętniej odwiedzane zimą, przez amatorów narciarstwa biegowego), jest otoczone górami, latem przyciąga turystów licznymi szlakami turystycznymi. Tym razem mieliśmy zamieszkać we wcześniej zarezerwowanym mieszkanku.

Dzień 7- 13 Inzell i okolice

Kolejne, upalne dni upłynęły nam na poznawaniu ciekawych miejsc wokół  Inzell. Niepowodzeniem zakończyło się wejście na najbliższy szczyt  Falkenstein.  Wysokość 1181 m n.p.m. – może nie była imponująca, jednak skapitulowaliśmy tuz przed szczytem, gdy grań okazała się zbyt niebezpieczna. Ale ładną panoramę Inzell podziwialiśmy z innego szczytu  z wysokości 1100 m n.p.m. W samym mieście, jak i wokół niego jest sporo ścieżek dla amatorów pieszych wycieczek, rowerów i nordic walking, więc każdego dnia odkrywaliśmy ciekawe miejsca. Czasami były to płaskie doliny z jeziorami (FalkenseeKrottensee) czy schroniskami, innym razem malownicza ścieżka wzdłuż rwącego potoku z wodospadem.

12 sierpnia wracaliśmy do Polski, po udanym, wakacyjnym debiucie z Pagiem.  Pag na „5” zdał egzamin z podróżowania. Okazał się świetnym towarzyszem podróży, który lubi zarówno długie podróże samochodem, jak i spanie pod namiotem (tylko dlaczego na materacu z właścicielami?!) łatwo nawiązuje „międzynarodowe” przyjaźnie, a długie wycieczki (gorzej z wiszącymi mostami) lubi i kondycyjnie świetnie daje radę. Co roku zamierzaliśmy robić sobie dłuższe wakacje, tylko już nie latem, ale wiosną, żeby uniknąć upałów i tłumów.

Austria 2012 – Fugen

„Przecieranie górskich ścieżek – Austria 2012″ 1VI-6VI

         Nasz pierwszy dłuższy  wyjazd z Pagiem spędziliśmy w górzystej Austrii. Przez tydzień mieliśmy mieszkać  w miasteczku FügenTyrolu (30 km na północny-wschód od Innsbrucka).

Oczywiście dłuższe wycieczki w góry, z półrocznym labradorem nie wchodziły w grę, ale niewyczerpujące spacery jak najbardziej.  Pag dzielnie zniósł ponad 9 godziną podróż samochodem (900 km). Nie dopadła go choroba lokomocyjna, a większość podróży przespał, mając do dyspozycji cały tył naszej skody. Dom naszych gospodarzy mieścił się z dala od centrum Fügen, w odosobnionym i zacisznym miejscu. Położone w rozległej dolinie Zillertal, miasteczko otoczone dość wysokimi górami i siecią szlaków, ścieżek rowerowych więc pomysłów, do wycieczek z psem było mnóstwo!

Najwyżej udało nam się wspiąć na 1100 m n.p.m., (mieszkaliśmy na ponad 500 m n.p.m.) nawet wtedy Paga nie opuszczały siły …

Pięknych widoków i miejsc nie brakowało, Paga urzekł widok kościółka na tle gór (żeby nie powiedzieć, że zahipnotyzował):

My jednak woleliśmy ten, widok z kościołem:

Od tego tygodnia w Austrii, zaczęliśmy we „trójkę” naszą, wspólną przygodę z górami, dając początek mniejszym i większym wyjazdom. Tym kilkudniowym – w Polskę i tym dłuższym w Europę. Wiemy już, że my jak i nasz labrador, kochamy góry i górskie wycieczki.