W-y Kanaryjskie Lanzarote 2015

„Księżycowa wyspa czyli Lanzarote 2015”

10-17.I.2015

W styczniu, kiedy u nas panuje kalendarzowa zima, korzystając z promocyjnej oferty  biura podróży, wybraliśmy się na tygodniową wycieczkę, na jedną z siedmiu Wysp KanaryjskichLanzarote. W cenie mieliśmy zapewniony lot w obie strony, hotel i wyżywienie (śniadanie i obiadokolacje). Naszego psa zostawiliśmy pod dobrą opieką rodziców Krzyśka (oczywiście za cenę przybycia nieco na wadze). Nie chcieliśmy zafundować Pagowi traumy jaką jest lot w klatce i to w luku bagażowym (waży więcej niż 8 kg). O ile temperatura w styczniu jest znośna dla czworonogów, to wyspa jest mało przyjazna dla psiej natury … stanowczo za mało tu drzew.
Po 4-godzinnej podróży z Poznania, późnym wieczorem wylądowaliśmy na lotnisku pod stolicą Arrecife i w 20 min autokarem zostaliśmy dowiezieni do hotelu w miejscowości Puerto del Carmen. Było to typowe nadmorskie miasteczko z wąskimi uliczkami mnóstwem hoteli i szeroką plażą. Do naszego 3-gwiazdkowego Hotelu Costa Mar z apartamentem zastrzeżeń nie mieliśmy, ale  z pogodą już tak pięknie nie było. Przez następne 6 dni było dość ciepło – ok. 20°C ale liczyliśmy na więcej słońca a mniej wietrznych dni, nie wspominając już o deszczu.

Dzień 1

20150111135128 Bieg z Puerto del Carmen w kierunku Puerto Calero i z powrotemNastępnego  dnia po śniadaniu, ruszyliśmy na bieganie i przy okazji poznać trochę okolicę. Pobiegliśmy 8 km wzdłuż wybrzeża na południowy – zachód, wybierając  mniej turystyczną część wyspy. Po szybkim prysznicu w hotelu, zrobiliśmy sobie spacer promenadą w kierunku stolicy Arrecife. Idąc wzdłuż oceanu, mijając po drodze piaszczyste i kamieniste plaże, doszliśmy do lotniska, zbudowanego tuż przy wodzie. Chyba jedyne lotnisko na świecie, gdzie leżąc na plaży można było patrzeć na startujące i lądujące samoloty.

20150111130346 Bieg z Puerto del Carmen w kierunku Puerto Calero i z powrotem Dzień 2

Kolejnego dnia z pobliskiej wypożyczalni samochodów (koszt 3 dni/75€  + 22€ benzyna) wypożyczyliśmy na 3 dni samochód i ruszyliśmy do głównych atrakcji w północnej części wyspy. Po drodze do pierwszej z nich – Jardin de Cactus czyli Kaktusowego Ogrodu, zatrzymaliśmy się przy ciekawych formacjach skalnych niedaleko miejscowości El Majon. Ogród znajduje się w miejscowości Guatiza na terenie dawnego kamieniołomu nad którym góruje biały wiatrak. Ogród jest jednym z wielu dzieł, słynnego, miejscowego artysty Césara Manrique, który robił wszystko, żeby architektura na wyspie współgrała z jej wulkanicznym charakterem. Co mu się w pełni udało. Wszystkie budynki tutaj są koloru białego, dopuszczona jest tylko niska zabudowa i nie ma tu bilbordów z reklamami, co widać szczególnie przy jeździe samochodem. 20150112125518 Ogród kaktusów w okolicy GuatizaNa powierzchni 5000 tys. m² rośnie ponad 1400 gatunków kaktusów sprowadzonych prawie ze wszystkich kontynentów. Po kupieniu biletu wstępu (najkorzystniejszy okazał się łączony bilet za 30€ , który zapewniał wstęp do 5 innych atrakcji na wyspie). Ponad godzinny spacer wybrukowanymi ścieżkami między małymi kaktusikami a wielkimi kaktusowymi drzewami rosnących w czarnym popiele był dla nas trochę jak ciekawa lekcja botaniki w terenie. Kolejną atrakcją była jaskinia Cueva de los Werdes. Okazała się warta czekania pół godziny, bo tyle trwało zebranie grupy. Jest to podziemna jaskinia powstała w wyniku erupcji wulkanu 20150112155724 Mirador Del Rioponad 3000 lat temu pne. Dwukilometrowy labirynt korytarzy i jaskiń kończący się pod oceanem, zwiedza się z przewodnikiem (objaśnia w kilku językach) i trwa ok. 1 godziny. Byłam w wielu jaskiniach, ale ta była pierwszą w której   panowała temperatura 20° C! Z jaskini pojechaliśmy dalej na północ na punkt widokowy Miradol del Rio. Znajduje się on na wysokim klifie na wysokości 470 m. Piękne widoki na pobliską wyspę La Graciosa i mniejsze wysepki, można było podziwiać przez panoramiczne okna przypominającej bunkier restauracji. Zrobiony z wulkanicznego kamienia, dzieło oczywiście Manrique. Na odważniejszych czekały 20150112165306 Hariaumieszczone na zewnątrz zawieszone nad przepaścią zewnętrzne tarasy. Pierwszy raz spotkaliśmy się z odpłatnym punktem widokowym, ale dla tych widoków – mimo urywającego nam głowy wiatru – warto było.  Droga powrotna do hotelu prowadziła przez nieduże miasteczko w środku wyspy – Haria. Przepięknie położone w dolinie pośród zielonych (rzadkość tutaj) wzgórz i palm, z którymi kontrastowały białe domy. Niedaleko za miasteczkiem znajdował się punkt widokowy (bezpłatny tym razem) z którego rozciągała się rozległa panorama na wybrzeże i wzgórza.

Dzień 3

Następnego dnia z samego rana wyruszyliśmy do Narodowego Parku Timanfaya. Park powstał w wyniku potężnych erupcji wulkanicznych, które nawiedziło wyspę w XVIII w. Liczy 51 km² i znajduje się samym środku Montanas del Fuego (Gór Ognistych). Wycieczka po Parku zaczynała się w Islote de Hilario, skąd specjalnym autobusem pełnym turystów ruszyliśmy w 14-kilometrową trasę. (To najpopularniejszy sposób na zobaczenie parku, a autobusy odjeżdżają co kilkanaście minut). Tu również obok budynku restauracji (autorstwa – jak żeby inaczej – Manriqueza) pracownicy Parku robią geotermiczne pokazy dla turystów: wlana do specjalnych otworów woda po chwili wystrzeliwała w górę jak mały gejzer, lub umieszczona w dołku kępka siana spalała się w kilka sekund. Wszystko to dowodzi, że tuż pod powierzchnią wciąż kryje się gorąca lawa (10 cm niżej – 140°C, 6 m – 400°C). Wzięty do ręki z ziemi ciepły kamień był kolejnym namacalnym ggdowodem, że na dole jest faktycznie gorąco. Przez godzinę (kierowca jechał b. wolno) jak zahipnotyzowani wpatrywaliśmy się w morze zastygłej lawy, kratery, stożki wulkaniczne. To wszystko pokryte wulkanicznym pyłem w różnych odcieniach szarości i czerwieni. Krajobraz robi piorunujące wrażenie, jest równie fascynujący co trochę przerażający, a ten efekt potęguje jeszcze wszechogarniająca cisza. Żeby poczuć lepiej wulkaniczny klimat i wspiąć się na jakiś krater, uciekliśmy w rejon mniej turystyczny. (Na terenie Parku przejście szlakiem z przewodnikiem możliwe jest tylko latem, po wcześniejszym wpisaniu się na listę chętnych). 3 km od wjazdu do Parku w informacji turystycznej zostaliśmy zaopatrzeni w darmową mapę i ruszyliśmy zdobyć wulkan Caldera Blanca i pochodzić po zastygłej lawie. Po zostawieniu samochodu przy gruntowej drodze, szeroką ścieżką prowadzącą przez pola popiołu i wulkanicznych kamieni doszliśmy do mniejszego z kraterów. Przez jego niższą krawędź prowadziła naturalna „wyrwa” przez którą weszliśmy do środka, a tam była … zielona łączka.  Ale prawdziwe wyzwanie czekało obok – Montana Blanca.20150113125050 Spacer przy wulkanach w okolicach Mancha Blanca Pół godziny zajęło nam wejście na stromą ścianę krateru – na jego niższą krawędź. Roztaczał się stąd piękny widok na szare morze zastygłej magmy i wyłaniające się gdzieniegdzie samotne góry. Porośnięte trawą wnętrze wulkanu 100 m niżej, było jadłodajnią dla kilku kóz ( na stromiznach są sprawne prawie jak kozice). Chcieliśmy wejść na najwyższy punkt krawędzi (150 m licząc od podstawy) ale przez silny wiatr, musieliśmy zawrócić. A dalej przez 10 km wędrowaliśmy przez zielone wzgórza, żeby na koniec zobaczyć pola uprawne z kamiennymi murkami (w wulkanicznym żwirze uprawiano winorośl i cebulę), szare pole magmowe z wulkanicznymi kamieniami i kwitnącymi roślinkami. W ciągu tej kilkugodzinnej wędrówki nie spotkaliśmy nikogo! I tego nam trzeba było, bo z dala od ludzi mogliśmy delektować się pięknym krajobrazem.
Po drodze do hotelu zatrzymaliśmy się w La Geria – niezwykłej dolinie, gdzie znajdują się rozległe uprawy winorośli. 20150113181652 Winnice w okolicach La GeriaW okrągłych dołach otoczonych kamiennymi murkami (ochrona przed wiatrem) rosną pojedyncze krzewy winorośli. Zielony kolor krzaczków niesamowicie kontrastuje z czarnym żwirem, przez co tworzy niezapomniany widok. Jak większość turystów ulegliśmy pokusie i w jednej z licznych winiarni kupiliśmy po jednej butelce białego i czerwonego wina.

Dzień 4

Wyruszyliśmy na południowy-zachód wyspy, żeby zobaczyć miejscowość Playa Blanca i wybrzeże Costa de Papagayo (40 min. autem) i wspiąć się na jedną z wielu gór (żaden wygasły krater) w nadmorskim paśmie górskim. Nieduży kurort z kameralną atmosferą, ładną promenadą wzdłuż oceanu, przywitał nas pełnym słońcem i wysoką temperaturą (w końcu się doczekaliśmy). Tu się na ponad godzinę rozdzieliliśmy. Krzysiek poszedł na rekonesans okolicy, a ja zrobiłam sobie wycieczkę biegową wzdłuż oceanu. Wystartowałam na dość tłocznej promenadzie, ale za miasteczkiem po wbiegnięciu na wysoki klif miałam ciszę  i mogłam nacieszyć się pięknymi widokami wokół. 20150114131212 Renata - biegNa wcześniej ustalonym miejscu spotkaliśmy się i już dalej razem spacerowaliśmy po pustynnym płaskowyżu schodząc do skalistych zatoczek z piaszczystymi plażami. Na jednej z nich zrobiliśmy sobie „błogie lenistwo” z nieudaną próbą kąpieli, bo temperatura wody pozwoliła jedynie na popluskanie się w wodzie. Ale odważniejszych od nas nie brakowało. Po  powrocie  do Playa Blanca samochodem dojechaliśmy do malutkiego miasteczka Femés. Po zostawieniu auta na bezpłatnym parkingu pod kościołem zaczęliśmy wspinaczkę na liczącą 487 m n.p.m. górę Pico de la Aceituna. Wyraźna i stroma ścieżka, z ciekawymi kaktusowymi krzewami, w 40 min doprowadziła nas na szczyt (z lekkim błądzeniem). A stamtąd rozległy widok na pobliskie szczyty i doliny, na Femés a daleko w tle na ocean. 20150114163708 W drodze na Pico de la Aceituna 487mNa szczycie oczywiście hulał wiatr. Zbliżał się powoli wieczór i musieliśmy niestety schodzić na dół. Po szybkim spacerze po miasteczku ruszyliśmy dalej.
Kolejnym celem były Los Hervideros. Miejsce, gdzie ogromne masy wulkanicznej lawy zastygły w wodach Oceanu, a fale morskie utworzyły w niej podziemne tunele i głębokie szczeliny. 20150114180506 Los HerviderosZ bliska – chodząc wyznaczonymi ścieżkami – zobaczyliśmy wzburzone fale, jak z ogromną siłą wdzierają się pomiędzy skalne groty by po chwili wystrzelić z wielkim hukiem w górę. Przy zachodzącym słońcu ciekawy efekt. W drodze do hotelu zatrzymaliśmy się nad zieloną laguną – El Golfo (tuż przy wiosce rybackiej o tej samej nazwie), jeziorkiem w kraterze wygasłego wulkanu, którego część została zatopiona przez Atlantyk, a część jest fragmentem wybrzeża. Nas miejsce nie oszołomiło. Czas było wracać do hotelu.

Dzień 5

Dzień zaczęliśmy od wypożyczenia rowerów (16€/dzień/osobę). Celem naszej ambitnej wycieczki była druga strona wyspy – północne wybrzeże z plażą Playa de Farmara. Pierwsze 30 km prowadziło w większości gruntowymi drogami, czasami w mocno pagórkowatym terenie (najwyższy punkt miał prawie 300 m n.p.m.) czasami obok gospodarstw w środku pól uprawnych. W drodze powrotnej w większości trasa prowadziła już asfaltowymi drogami, w bardziej w płaskim terenie, a ostatnie 10 km pokrywało się z początkiem trasy. Po dojechaniu na plażę, zmęczona i podekscytowana, padłam gdzieś na wydmie na bialutki piasek i chłonęłam piękno tego magicznego miejsca i czekałam na Krzyśka. (Jakieś 10 km przed plażą rozdzieliliśmy się, on pojechał wspiąć się na krater z zamkiem Castillo Santa Barbara). Przed sobą miałam wzburzony ocean, widok na przybrzeżne wzgórza Farmara i wysepki z największą La Graciosa na czele. 20150115153228 Powrót z plaży w Urbanización Famara do hotelu Costa MarTa część wyspy jest wolna od turystycznej infrastruktury, prawie bez turystów. (W pobliżu było jedynie małe osiedle domów). Skąpaną w słońcu Playa de Farmara, zapamiętam jako nieskalane cywilizacją miejsce, gdzie można znaleźć ciszę i spokój oraz nacieszyć oczy pięknymi widokami. Po dojechaniu Krzyśka i po wspólnym odpoczynku, czas było wracać, bo do przejechania mieliśmy jeszczcze 30 km na rowerze. Do hotelu wróciliśmy naprawdę zmęczeni.

Dzień 6

Ostatni dzień pobytu spędziliśmy też aktywnie ale osobno. Krzysiek wyruszył na objazd wyspy rowerem,  a ja poszłam z książką na zasłużony odpoczynek na plażę. Kiedy słońce się schowało i zrobiło się trochę wietrznie, zamieniłam sandały na buty do biegana i pobiegłam wzdłuż wybrzeża do Arrecife (10 km). 20150116111804 Rowerem po wyspie - okolice Playa QuemadaW połowie drogi złapał mnie deszcz, trochę mokra dobiegłam do przedmieść stolicy i wróciłam tą samą trasą do hotelu. Krzysiek zmuszony do skrócenia swojej wycieczki, przemoknięty do suchej nitki po kilku godzinach wrócił. Późnym popołudniem oczywiście wyszło słońce, więc nie zostało nam nic innego jak odbyć już ostatni spacer po okolicy. Następnego dnia z rana wracaliśmy do zimnego kraju.

Majorka 2011

 „Trochę lata jesienią” 18XI-24XI 2011

Gdy w Polsce na dobre zagościła jesień, w pogoni za namiastką lata, wybraliśmy się na hiszpańską wyspę na Morzu Śródziemnym – Majorkę. Właśnie tutaj przez Internet znaleźliśmy dość tanią ofertę z biura podroży, gdzie w cenie mieliśmy zapewniony przelot samolotem, hotel i 2 posiłki (śniadania i obiadokolacje). Nie mieliśmy zamiaru korzystać z pośrednictwa rezydentów i biur podróży, zwiedzaniem wyspy jak i poruszaniem się po niej, mieliśmy zająć się sami.

Dzień 1 Platja de Palma

 Po 1,5 godzinnym locie z Berlina, wylądowaliśmy w stolicy wyspy – Palmie de Mallorca. Po dotarciu do miejscowości Platja de Palma i szybkim zakwaterowaniu w hotelu, ruszyliśmy nad morze, oddalone 2 minuty drogi od hotelu. Platja popularna przez turystów nawet  i jesienią okazała się dość tłoczna. Spacerem po mieście i piaszczystej plaży skończyliśmy nasz pierwszy dzień pobytu na Majorce.

Dzień 2 Palma de Mallorca

Tego dnia autobusem miejskim dojechaliśmy do stolicy MajorkiPalma de Mallorca.  Bilet kupiliśmy u kierowcy, a w środku byliśmy chyba jedynymi pasażerami poniżej 50-go roku życia, i w mniejszości nieposługującej się językiem niemieckim (a pasażerów – turystów było sporo). W niecałą godzinę byliśmy już na miejscu. Zwiedzanie zaczęliśmy od drugiej, największej gotyckiej katedry na świecie, katedry La Seu. Zbudowana na miejscu starego meczetu, robi wrażenie swoim ogromem, bo jest długa na 151 m, na 55 m szeroka a wysoka na 44. Sam Antonio Gaudi wykonał wiele elementów wewnątrz świątyni, m.in. wiszący żyrandol w kształcie korony cierniowej. Zbudowana z piaskowca świątynia jest symbolem Palmy i jej najważniejszym zabytkiem.  Zwłaszcza od strony morza robi piorunujące wrażenie. Potem podziwialiśmy stojący obok katedry zabytkowy Pałac de l’Almoina. To było ciekawe doświadczenie, zwiedzać dwupiętrowy pałac, będący połączeniem dwóch stylów: gotyckiego i arabskiego. Kwadratowe, średniowieczne wieże a poniżej szerokie, mauretańskie arkady,  a wszystko wykonane z piaskowca – głównego budulca na wyspie. Po obejrzeniu oryginalnych komnat i sal obrad, zeszliśmy na główny dziedziniec, na środku którego rosły palmy i stał  arabski posąg lwa z XI w. Elegancki, bez zbędnego przepychu, trochę egzotyczny pałac zrobił na nas spore wrażenie. Spacerując po starym mieście trafiliśmy do Banys Arabs. Dobrze zachowane łaźnie, zbudowane w X w. stanowiły integralną część zamożnego domostwa. Po obejrzeniu łaźni, wyszliśmy do otoczonego z czterech stron budynkami, niedużego ogrodu. Tak jak ponad 1000 lat temu, tak i teraz, ludzie tu się relaksowali (zaraz po wyjściu z łaźni), co my teraz to zrobiliśmy siadając na ławce pośród kolorowych, egzotycznych roślin. Idąc dalej promenadą wzdłuż morza znaleźliśmy się na obrzeżach miasta. Po wspinaczce na wzgórze, dotarliśmy do zbudowanego w XIV w. Castell de Bellver. Ze świetnie zachowanego zamku z okrągłym dziedzińcem, grubymi murami i wieżą, podziwialiśmy przepiękną panoramę Palma de Mallorca. I tak na zwiedzaniu miasta upłynął nam drugi dzień na  Majorce.

Dzień 3 Valldemossa/Banyalbufar/Estellencs

Następne 5 dni przeznaczyliśmy na odwiedzenie położonych w różnych częściach Majorki jej atrakcji. W tym celu wypożyczyliśmy samochód w jednej z licznych wypożyczalni. Ze względów ekonomicznych nasz wybór padł na fiata pandę. ( 4 dni – 122 € + 60€ benzyna).  Na początek zawitaliśmy do kameralnego, położonego w górach Sierra de Tramuntana, 20 km na północ od Palma de Mallorca, miasteczka Valldemossa. Tak jak większość turystów (głownie z Azji), zwiedzanie zaczęliśmy od XVIII wiecznego klasztoru Kartuzów, w którego pokojach-celach zimą 1838/1839 mieszkał Fryderyk Chopin z George Sand. Zwiedzanie 3 małych pokoików-cel w których mieszkali z przylegającym tarasem z malutkim ogrodem, było dla mnie wzruszającym przeżyciem. Oryginalne wnętrza świetnie oddają klimat epoki, mogłam obejrzeć i dotknąć pianino Chopina, przeczytać jego listy, notatki, przyjrzeć się rękopisom muzycznym! Aż żal ściskał w sercu, na myśl, że pobyt w tak pięknym miejscu, nie podreperował zdrowia naszego kompozytora – trafił nie tylko na kiepską pogodę, ale i na wrogość ze strony konserwatywnych mieszkańców. W pozostałych pomieszczeniach klasztoru mieszczą się – też warte obejrzenia – obszerna apteka z różnymi miksturami i bogata biblioteka. Także warto było wydać te 9 € za 2 bilety, tym bardziej, że dołączony był do nich przewodnik  w języku polskim. Potem był spacer wąskimi uliczkami Valldemossa, z których podziwialiśmy widoki na otaczające miasto, tarasowe pagórki z kamiennymi murkami oraz góry. A potem pojechaliśmy na wybrzeże. Wędrując  wokół wymarłego miasteczka Banyalbufar, zrobiliśmy dobrych parę kilometrów. Bajkowo położone miasteczko bo wciśnięte  między tarasowe zbocza a błękitne morze. Spacer stromymi uliczkami, bez turystów, hoteli i plaż, długo będziemy pamiętać. Dopiero nad samym morzem, w cichej zatoczce Cala Banyalbufar, spotkaliśmy pierwszych tu ludzi, miejscowych wędkarzy i pływającą parę. 2 km za miasteczkiem, wspięliśmy się na wieżę, która jest doskonałym punktem widokowym – Torre del Verger i z niej podziwialiśmy niezwykłą panoramę na klifowo – tarasowe wybrzeże. Dalej, dotarliśmy do kolejnego miasteczka Estellencs przyklejonego do stromych zboczy górskich. Samochód został na parkingu i zeszliśmy do morza drogą, przechodzącą obok tarasowych upraw pomarańczy i oliwek. ( 2,5 km w jedną stronę ). W zatoczce Cala de Estellencs z  malowniczym portem rybackim i z niewielką  plażą, w samotności podziwialiśmy zachód słońca. Do samochodu wróciliśmy inną, również malownicza drogą, zataczając kółko wokół Estellencs.

Dzień 4 Coves del Drac/Capdepera

Ponieważ od rana lało jak z cebra, zmieniliśmy trochę plany i pojechaliśmy samochodem na wschodnie wybrzeże do miasteczka Porto Cristo (50 km). Zamierzaliśmy nie zmoknąć i równocześnie zobaczyć coś ciekawego, czyli zwiedzić Jaskinie Smoka – Coves del Drac. Po zebraniu wymaganej ilości turystów, weszliśmy z przewodnikiem do jaskini. A w środku: ładnie oświetlone formacje skalne i sale, wąskie korytarze, kilka podziemnych jeziorek. A przy największym z nich – jeziorze Martlel (ponoć największe jezioro podziemne na świecie – 177 m długości) w skalnym amfiteatrze wysłuchaliśmy  koncertu muzyki poważnej. Muzycy podczas gry siedzieli w małej łódce. Na nas jednak koncert, jak i sama jaskinia nie zrobiła większego wrażenia. Gdyby nie ulewa, to pewnie by nas tu nie było. Po wydostaniu się na powierzchnię, ruszyliśmy na północny-wschód Majorki, do miasteczka Capdepera (20 km), nad którym wznosi się średniowieczna twierdza o tej samej nazwie.    Widoczne z daleka, ciągnące się wzdłuż grzbietu długie, charakterystyczne mury były drogowskazem jak dojechać na miejsce. Po kupieniu biletu, znaleźliśmy się wewnątrz świetnie zachowanych murów z wieżami. Był to był nie tyle zamek, co obwarowane miasteczko, które dawało schronienie ludziom przed najazdem korsarzy. Spacerując, próbowałam sobie wyobrazić, jak Capdepera wyglądała w momencie wybudowania w  XIV w. kiedy znajdowało się tu 150 domów. Z dawnych lat zostało parę małych, kamiennych budynków, fragmenty ścian i alejek, studnia, no i maleńka gotycka kaplica oraz 5-metrowa wieża. Teren otoczony murami, dość mocno wznosi się od bramy, aż do miejsca, gdzie stoi kaplica z wieżą, więc trzeba nieco się zmęczyć podczas zwiedzania, ale warto! Dla odsapnięcia, można przysiąść na ławce, między palmami czy obok kaktusów w towarzystwie kolorowych kotów. Obowiązkowym punktem zwiedzania, był spacer po grubych murach, z przerwami na wieżach dla podziwiania widoków na górzystą okolicę i morze. Był to piękny zabytek z pięknymi widokami! W drodze powrotnej do hotelu, odwiedziliśmy jeszcze miasteczko Arta, nad którym wznosi się Santuari de Sa nt Salvador (Sanktuarium Św. Salwatora). Sanktuarium otoczone starymi murami z wieżami – z daleka – przypomina bardziej zamek, niż sakralny budynek. Z dziedzińca jak i wież można z góry popatrzeć na ładną okolicę. Więc i to miejsce warto odwiedzić.

Dzień 5 Formentor/Cap de Formentor/Alcudia

Kolejny dzień – w większości – spędziliśmy w północnej części Majorki, na górzystym półwyspie Formentor. Najpierw dojechaliśmy do nadmorskiego miasteczka nad zatoką de Sant Vicenc. Puste o tej porze roku, kameralne miejsce jest wciśnięte między góry a klify, z niewielką piaszczystą plażą i z drogą prawie wpadającą do morza. Zrobiliśmy sobie spacer wokół miasteczka, szkoda tylko, że wiatr momentami urywał głowę, ale zrekompensowaliśmy to ładnymi widokami z okolicznych wzgórz. Ale najciekawsze było dopiero przed nami, czyli  najbardziej na północ wysunięta część Majorki – półwysep Formentor. Już sama podróż przez wąski i długi półwysep, na sam jego koniec – Cap de Formentor była niezapomnianą przygodą. Droga  niczym wąż, wiła się przez górzysto-skalisty krajobraz. Czasami biegła tuż nad krawędzią urwiska, innym razem wspinając się na jakąś kamienistą górę, a jeszcze innym, biegnąc wzdłuż zatoki. Każdy  kolejny zakręt był zapowiedzią kolejnego, pięknego widoku. Po wyjechaniu z miejscowości Pollenca, gdzie się  zaczynał droga, zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym Mirador Es Colomer. Ze zbudowanych na 200-metrowej skale, tarasów widokowych, mieliśmy niesamowitą panoramę na cały półwysep. Przejście kilkudziesięciu metrów z parkingu na punkt widokowy, wydało się nam jakoś mało ambitne, postanowiliśmy zdobyć najbliższy szczyt z wieżą obserwacyjną Talaia d’Albercutx. Nie było to specjalnie trudne, bo podejście asfaltową drogą, na ten liczący 350 m n.p.m. szczyt zajęło nam 30 min. A warto było, bo z góry mieliśmy oszałamiającą panoramę, na półwysep, góry i na dwie zatoki PollecyAlcúdii. Wróciliśmy do auta i ruszyliśmy w dalszą drogę, z przerwą na plaży Piedra, żeby pomoczyć nogi w dość ciepłej wodzie (na kąpiel zabrakło mi odwagi). Aż w końcu dojechaliśmy na Cap de Formentor. Podróż samochodem dostarczyła nam tyle wrażeń, jakby droga liczyła kilkadziesiąt, a nie 13 kilometrów. Jak na przylądek przystało, mocno wiało, z czego nic sobie nie robiła słynna latarnia morska El Faro de Formentor, stojąca na posterunku od 1863 r. Turystów było niewielu, w związku z czym nie było problemu z wolnym miejscem na dużym parkingu. Mając z trzech stron wzburzone morze,  trudno było uciec od myśli, że się jest na końcu świata. Obraz błękitnego morza po horyzont, górzystego cypla z serpentynową drogą i wysokimi klifami, jest z tych, które chce się zapamiętać na całe życie.  Po długiej sesji zdjęciowej, była kawa w latarni, bo w jej wnętrzu znajdowała się kawiarnia. Wracając, zatrzymaliśmy się na kameralnym punkcie widokowym, otoczonym siecią ścieżek. Jedną ze ścieżek, zrobiliśmy sobie krótką wycieczkę nad klify w towarzystwie dzikich kóz. Ostatnim miejscem odwiedzonym przez nas tego dnia, było ciekawe miasto Alcudia. Spacer po ulicach ładnej starówki i po średniowiecznych murach był obowiązkiem każdego turysty. A mury otaczające miasto, z kilkoma bramami i wieżami, robiły spore wrażenie. 1,5 godziny zajęła nam powrotna droga do  Platja de Palma.

Dzień 6 Sòller/Port de Sòller/Mirador de Ses Barques

Tego dnia mieliśmy poznać „zagłębie pomarańczy” czyli miasteczko Sòller. W jedną stronę do miasteczka dojechaliśmy, trudną drogą bo liczącą aż 57 zakrętów.  Najpierw wspinaliśmy się na 500-metrowe wzgórze, po czym serpentyną zjeżdżaliśmy w dół. Wracaliśmy już krótszą, płatną drogą przez niedawno wybudowany tunel – pod górą na którą mozolnie się wspinaliśmy parę godzin wcześniej. Najatrakcyjniejszy wariant to  godzinna (z Palmy) podróż zabytkowym pociągiem, kursującym tylko od kwietnia do października. Miasto przepięknie położone w dolinie Vall de Sóller, w środku gór Serra de Tramuntana, otoczone gajami pomarańczowymi i cytrynowymi.  Miasto prawie bez turystów, sprawiało wrażenie nieco sennego, jeśli nie zapomnianego. Centrum Sòler stanowił ładny i pustawy jeszcze – plac Placa Constitució z neogotyckim kościołem pod wezwaniem Sant Bartomeu. Z placu rozchodziły się liczne, ciasne uliczki, ale o tej porze roku zaledwie z kilkoma kawiarnianymi stolikami wystawionymi na zewnątrz. Ale naszym celem był położony 4 km dalej – Port de Sòller. Do miasteczka doszliśmy łatwym, dość malowniczym szlakiem turystycznym, droga najpierw prowadziła obok okazałych domów z ogrodami, z pięknie kwitnącymi roślinami, a potem przez plantacje cytrusów w  dolinie Vall de Sóller, po czym ścieżka przechodziła przez niewysokie wzniesienia z końcówką wzdłuż ulicy. W położonym nad owalną zatoką, Port de Sóller wyczuwało się atmosferę małego kurortu. Świadczyła o tym przystań jachtowa, liczne hotele i kolejne budowane apartamentowce. A  ładna promenada wzdłuż piaszczystej plaży, tym się wyróżniała od innych, że szły po niej tory zabytkowego tramwaju. Chyba to jedyne takie miejsce w świecie, gdzie prosto z morza, można od razu wskoczyć do tramwaju – i to stuletniego! Spacerując stromymi uliczkami miasteczka, trafiliśmy na parkowe wzgórze a, potem na taras widokowy na skalistym, wybrzeżu z widokiem na ciemno-niebieskie morze. Niestety słynny tramwaj nie kursował i autobusem miejskim wróciliśmy do  Sòller. A dalej, już autem ruszyliśmy drogą  w kierunku gór. Punkt widokowy Mirador de Ses Barques znajduje się na szczycie „wężowej” drogi Sa Calobra (droga Ma-10). Stąd mieliśmy ładną panoramę na zatokę i Port de Sóller . Ale trafiliśmy w to miejsce nie tyle dla widoków, co ze względu na liczne szlaki które tu się zaczynały. Nie było problemu z autem, bo obok tarasu widokowego był duży parking. 13-kilometrowa wycieczka przez gaje ze starymi drzewami oliwnymi, porastającymi doliny albo zbocza wzgórz, zamkniętymi przez surowe góry Serra de Tramuntana była niesamowita. Do tego piękny widok majestatycznego masywu Puig Major ( 1447  m n.p.m. najwyższy szczyt Majorki) z niepięknymi radarami. Jedynymi żywymi stworzeniami jakie spotkaliśmy to były owce i osiołki, pasące się w niedalekim sąsiedztwie  kilku osamotnionych hacjend. Oszołomieni pięknym krajobrazem, poczuliśmy, że ta „dzika”, nieskomercjalizowana część Majorki jest nam bliższa niż inne jej atrakcje, które wyszły spod ręki człowieka. Nic dziwnego, że nie chciało się nam wracać do samochodu i do miasta.

Dzień 7 De Cuber/Piug de sa Rareta

Dzień  w którym zaliczyłam swoją pierwszą, tak poważną –  logistyczną wpadkę, przez którą nasze plany wzięły w łeb. W przedostatni nasz dzień na Majorce,  zaplanowaliśmy wejście na najwyższy szczyt wyspy – Puig Major 1447 m n.p.m. Samochodem, niesamowitą „wężową” drogą Ma-10, wjechaliśmy na wysokość 800 m n.p.m., do miejsca, gdzie po drugiej stronie ogrodzonych zabudowań, zaczynała się droga na sam szczyt. (Samochód zostawiliśmy na poboczu jakieś 300 m niżej). Jakież było nasze zdziwienie, gdy na naszej drodze stanęła zamknięta brama z wysoką siatką. Tabliczka wisząca na ogrodzeniu informowała, że szczyt i cały teren wokół niego, leży w strefie wojskowej i jest w zamknięty dla turystów. A mi do głowy nie przyszło, żeby sprawdzić czy szczyt jest dostępny dla turystów, w przewodniku też nie było wzmianki, że na Puig Major nie można wejść. Na szybko musieliśmy wymyślić coś innego, oczywiście z pomocą przyszedł GPS. Wystarczyło zjechać drogą kilometr niżej (w kierunku przeciwnym z którego przyjechaliśmy) i znaleźliśmy się nad przepięknie położonym, górskim jeziorem de Cuber. (Samochód został na bezpłatnym parkingu przy jeziorze). A w tle majaczyła potężna sylwetka Puig Major. Wypatrzyliśmy szlak na jeden z szczytów otaczających zbiornik – Piug de sa Rareta 1113 m n.p.m. i ruszyliśmy. Początek  drogi, wokół lewego brzegu jeziora był przyjemny i płaski, ostra wspinaczka szlakiem, zaczęła się dopiero po przejściu tamy, bo jezioro było sztucznym zbiornikiem. Im bardziej oddalaliśmy się od wody, tym było bardziej stromo, a kręta ścieżka momentami ginęła między ostrymi skałami.  Aż w końcu wyszliśmy na skalisty grzbiet, a stopniowo zdobywając wysokość, doszliśmy na szczyt. Rozległa i niesamowita  panorama na góry i dwa jeziora w dole, została uwieczniona na całej serii zdjęć. Dalsza część szlaku, to już spacer po płaskim, surowym płaskowyżu z kępami zielonych roślinek i kolczastymi krzewami, w towarzystwie licznych dzikich kóz i paru „zarośniętych” owiec. A im niżej schodziliśmy, tym robiło się bardziej zielono bo przybywało drzew, nawet na bardziej stromych zboczach. W końcu zeszliśmy do wąwozu i nim doszliśmy do tamy nad jeziorem de Cuber. Zrobiliśmy sobie spacer gruntową drogą wokół prawego brzegu jeziora, natykając się na leniwie pasące się krowy i owce, które nie mogły tu narzekać na niedostatek jedzenia. Momentami bardzo ciężki szlak, liczył 10 km. Tak czy siak udało nam się tego dnia zdobyć majorkański szczyt, co prawda nie ten najwyższy, ale zawsze szczyt. Powrót do hotelu był tą samą drogą, podczas której po raz ostatni mogliśmy popatrzeć na góry Serra de Tramuntana.

Dzień 8 Palma de Mallorca

W ostatni nasz dzień na Majorce, samochód zamieniliśmy na rower i ruszyliśmy ścieżką rowerową do Palmy de Mallorca (w tej samej wypożyczalni za cały dzień 5€/osoba). Dwukierunkowa, zbudowana wzdłuż morza i palm, płaska 12-kilometrowa trasa, mogłaby być wzorem idealnej trasy rowerowej.  Fajnie było zobaczyć znowu niesamowitą katedrę Sa Leu i popatrzeć na kwiatowo-palmowe nadmorskie aleje. Po pożegnaniu się z Palmą, tą samą ścieżką rowerową, wróciliśmy do Platja de Palma, po czym  ruszyliśmy dalej, nadmorską promenadą do pobliskiego S’Arenal. Tu na pustej plaży, pod palmami daktylowymi, urządziliśmy sobie „pomarańczową” ucztę.  A po oddaniu rowerów, pijąc kawę i sok ze świeżo wyciśniętych pomarańczy w plażowej kawiarence, zażywaliśmy kąpieli słonecznej. Termometr na promenadzie pokazywał 20°C, szkoda tylko, że najbardziej słoneczny i najcieplejszy dzień, nadszedł w dniu wyjazdu. Ale i tak, to był niezapomniany tydzień, podczas którego wiele zobaczyliśmy i aktywnie spędziliśmy czas.

Pireneje z plecakiem i południowa Francja

  Z plecakiem przez Pireneje i autem przez południową Francję” 7-23.VI.2007

Dzień 1 Niemcy/Francja

Podróż z naszym kolegą Przemkiem przez Niemcy szybko minęła. Po przejechaniu  1100 km. na  noc zatrzymaliśmy się na campingu w środkowej Francji  – w miejscowości Pont-Les-Moulis .

Dzień 2 Gavernie

Kolejne 1300 km i dojechaliśmy w Środkowe Pireneje, do górskiej miejscowości Gavernie. Noc spędziliśmy na campingu „Le paine de sucre”: http://www.camping-gavarnie.com/ 

Dzień 3 Cirque Gavernie/La Grande Cascada/Ref.Breche de Roland 2587 m n.p.m.

Auto zostało na bezpłatnym parkingu w Gavernie, a my z ciężkimi plecakami wyszliśmy na szlak we francuskiej części Parku Narodowym Pirenejów. Łatwy  początkowo szlak,  prowadził  przez tereny zielone, w kierunku ogromnego kotła lodowcowego – Cirque Gavernie. Wśród spływających z góry licznych kaskad wody, jest największy wodospad La Grande Cascada (240 m). 

Po odbiciu od drogi – długo kluczyliśmy, szukając źle oznaczonego szlaku. Aż trafiliśmy na granitową ścianę zabezpieczoną łańcuchami, te kilkadziesiąt metrów wspinaczki to był najtrudniejszy i stresujący (doszła burza) szlak, z jakim przyszło nam się zmierzyć w Pirenejach. Po pokonaniu skalnego progu, na ponad 2300 m n.p.m., już w łagodniejszym, miejscami zaśnieżonym terenie, Krzyśkowi obluzował się namiot  przymocowany na zewnątrz plecaka i wpadł na dno sąsiedniej doliny. Gdy ja zostałam z plecakami, Krzysiek musiał zejść po niego na dno dolinki i wrócić. Przemek popędził do schroniska Refuge de la Brèche de Roland (Les Sarradets), żeby

zarezerwować nam łóżka. Noc spędziliśmy w pokoju wieloosobowym w nieco dusznej atmosferze ;). Podczas kolacji w zatłoczonej jadalni, za sprawą dwóch turystów z Izraela zmodyfikowaliśmy swoje plany. Zrezygnowaliśmy ze zdobycia szczytu Monte Perido (za dużo śniegu), żeby zobaczyć cud natury jakim jest Canion Ordesa. I to był strzał w „10”!

Dzień 4 Wrota Rolanda 2807 m n.p.m./Refugio de Goriz 2200 m n.p.m. 

Dzień przywitał nas pięknym słońcem. Przez wielką szczerbę w murze skalnym czyli przez Przełęcz Wrota Rolanda (Brèche de Roland ) przedostaliśmy się na hiszpańską stronę Pirenejów. Wędrując w surowym krajobrazie, schodziliśmy w kierunku schroniska Refugio de Goriz. Momentami było bardzo stromo, zwłaszcza, gdy gubiliśmy – słabo oznaczony szlak i dość niebezpiecznie, gdy zjeżdżaliśmy w dół po śliskich piargach. A im niżej schodziliśmy, tym byliśmy bliżej, geologicznego cuda natury jakim jest Canion Ordesa.

Dzień 5 CANION ORDESA/Dolina Bujaruelo

Po nieprzespanej, burzliwej nocy spędzonej w namiocie, zjedliśmy śniadanie, mając przed sobą oszałamiającą panoramę na canion. Zamierzając przejść 13- kilometrową dolinę, wybraliśmy jeden – z trzech szlaków – idący, mniej więcej w połowie wysokości ścian. Ze ścieżki zawieszonej jakieś 300 metrów nad dnem doliny, mieliśmy widoki, które porażały. Szlak – nie dla turystów z lękiem wysokości.

!

Po wyjściu z Canionu Ordesa, musieliśmy pokonać 4 km – mniej spektakularną  Doliną Bujaruelo – do wygodnego campingu „Valle de Bujaruelo”. Strona campingu: http://www.campingvalledebujaruelo.com

Dzień 6 Puerto de Bujaruelo 2273 m n.p.m./Gavernie

Musieliśmy tego dnia pokonać ponad 1100 metrów w pionie, żeby wrócić na francuską stronę Pirenejów. Im bardziej zbliżaliśmy się do przełęczy Puerto de Bujaruelo , na granicy hiszpańsko-francuskiej, tym krajobraz stawał się bardziej skalisty pełen hasających świstaków.

Na granicy zaczynała się nieczynna droga (1,5 km), którą doszliśmy do parkingu, na którym złapaliśmy stopa  do Gavernie. Noc spędziliśmy znowu na campingu „Le paine de sucre”.

Dzień 7 Hospice de Franace/Refuge de Vénasque

Zmieniliśmy rejon Pirenejów, żeby wejść na najwyższy szczyt Pirenejów Pico de Aneto – 3404 m n.p.m.Gavernie przez Lourdes udaliśmy się bardziej na wschód Pirenejów, do miejsca Hospice de France. Na wielkim parkingu – wysokość 1400 m n.p.m.- zostawiliśmy na kilka dni auto i z ciężkimi plecakami zaczęliśmy mozolną wspinaczkę do schroniska Refuge de Vénasque (3 godz.).

Niewielkie schronisko położone jest na wysokości 2248 m n.p.m., nad dużym jeziorem, nad którym rozbiliśmy swój namiot. Dobrze, że obciążyliśmy go kamieniami bo dzięki nim, namiot nie dał się porwać nocnej wichurze.

Dzień 8 Port de Venasque 2445 m n.p.m./ Refuge de la Renclusa 2140 m n.p.m.

Gdy wiatr nieco osłabł,  koło południa  wyruszyliśmy. W niecałą godzinę wspięliśmy się do przełęczy Port de Venasque (granica francusko – hiszpańska), a dalej już schodziliśmy w dół, do rzeki Esery. Ostatnia godzina na szlaku – to było łagodne podejście do schroniska Refuge de la Renclusa

Dzień 9 Pico de Aneto 3404 m n.p.m.

Tym razem spaliśmy w schronisku, w pokoju wieloosobowym. O godzinie 6 rano, z lekkimi plecakami – z grupą Hiszpanów, wyruszyliśmy na najwyższy szczyt  Pirenejów Pico de Aneto. Nie było łatwo, bo gubiliśmy – źle oznaczony szlak – zarówno na lodowcu jak i na skalnej grani, gdy szukaliśmy wąskiej przełączki. Po 6 godzinach wspinaczki stanęliśmy … prawie na szczycie, zabrakło nam kilkanaście metrów do stojącego na wierzchołku – krzyża.

   

 

Na drodze do wierzchołka, stanął nam Puente (most) Mahoma, krótka ale mocno wyeksponowana grań, bez zabezpieczeń, oblodzona w czerwcu i dlatego nie do przejścia.

Po zejściu (tą samą drogą) do schroniska, po odpoczynku, już z dużymi plecakami, zeszliśmy na dół do Doliny Benasque. Niestety, camping w którym chcieliśmy się zatrzymać na noc był zamknięty. Po 3 godzinach- potwornie zmęczeni, dotarliśmy do przytulnego hoteliku Turpi: https://en.turpi.com/ w którym zatrzymaliśmy się na noc. (Recepcjonistka była Rosjanką mówiącą po rosyjsku i hiszpańsku, gdy my tylko po polsku i angielsku – więc było zabawnie)

Dzień 10 Puerto de la Giera 2364 m n.p.m./ Luchon

Po morderczym, poprzednim dniu, zasłużyliśmy na długie wylegiwanie się  w łóżkach. Po późnym śniadaniu, w  południe opuściliśmy hotelik. Górską drogą, następnie szlakiem wzdłuż potoku, zmierzaliśmy  do granicy hiszpańsko-francuskiej. Po minięciu jeziora, zdobyliśmy przełęcz Puerto de la Giera (granica) i szlakiem zeszliśmy do miejsca Hospice de France, gdzie od 3 dni stał nasz samochód. Po czym, dojechaliśmy do miejscowości Luchon na camping.

Dzień 11 Carcassonne

Pierwszy camping – z poranną dostawą świeżutkich bagietek! Po pysznym śniadaniu  ruszyliśmy do Langwedocji do średniowiecznego miasta Carcassonne z katedrą i zamkiem. Spacer wewnątrz świetnie zachowanych  murów, był niezapomnianą lekcją historii – trwała ona 3 godziny.

Po przejechaniu kolejnych kilometrów, dojechaliśmy nad Morze Śródziemne do miejscowości Marseillan Plage. 3 noce nad morzem mieliśmy spędzić na campingu „La Creole”. Strona campingu: https://www.campinglacreole.com/.

Dzień 12 i 13 Marseillan Plage

Regeneracja sił i odpoczynek po górach: spacery po okolicy oraz  kąpiele słoneczne i morskie.

Dzień 14 Nimes

W drodze do Avignonu zatrzymaliśmy się Nimes, żeby obejrzeć rzymskie zabytki:  amfiteatr na 24 000 widzów, świątynię – Kwadratowy Dom, a 20 km za miastem trzykondygnacyjny akwedukt Pont du Gard (wpisany na listę UNESCO).

Nimes mieliśmy tylko 30 km do Avignonu. Zatrzymaliśmy się na campingu „Bagatelle”(https://www.campingbagatelle.com/ ) położonego nad Rodanem z widokiem na słynny Pałac Papieży.

Dzień 15 Avignon

Zwiedzanie największej budowli gotyckiej w Europie  z XIV w – Pałacu Papieskiego (lista UNESCO), romańskiej katedry, murów obronnych i słynnego  średniowiecznego „niedokończonego” mostu Pont Saint-Bénézet.

Dzień 16 Francja

Po przejechaniu 300 km, znowu byliśmy na campingu, na którym zatrzymaliśmy się w drodze w Pireneje Pont-Les-Moulis. Gdy ja poznawałam okolice campingu, panowie zwiedzali pobliską jaskinię.

Dzień 17

Przez Niemcy wróciliśmy do Polski.